Od 1 stycznia 2017 roku płatności gotówkowe między przedsiębiorcami nie będą mogły przekraczać 15 tysięcy złotych. Płatność gotówkowa powyżej tej kwoty – z mocy ustawy uchwalonej przez większość sejmową nie będzie mogła być zaliczona w koszty, czyli nie pomniejszy dochodu przedsiębiorcy, a w konsekwencji zmusi go do zapłacenia wyższego podatku dochodowego. Dodajmy, że do chwili obecnej ograniczenie obrotu gotówkowego jest do kwoty 15 tysięcy euro. W uzasadnieniu ustawy czytamy: „…będzie miało pozytywny wpływ na zwiększenie transparentności dokonywanych transakcji, wzrost uczciwej konkurencji między przedsiębiorcami, zmniejszenie szarej strefy, zwiększy dochody budżetu państwa”.
Szef komisji finansów sejmu, poseł Andrzej Jaworski (z wykształcenia etnolog, z zawodu… menedżer) dowodzi, że „…przedsiębiorcy prowadzący legalne interesy jest wszystko jedno, czy dokonuje płatności gotówką, czy elektronicznie”. A wiceminister finansów Leszek Skiba szacuje wzrost wpływów do budżetu z tego tytułu na 2 miliardy złotych rocznie. Pan wiceminister dodaje, że idziemy za przykładem takich krajów jak Portugalia, Hiszpania, Bułgaria, Grecja, które wprowadziły podobne ograniczenia, ale zapomina dodać, że żadnych ograniczeń w obrocie gotówkowym nie znają: Niemcy, Norwegowie, Szwedzi, Duńczycy, Anglicy.
Dokonajmy analizy argumentów autorów ustawy. Czy nowe prawo „zwiększy transparentność transakcji”? Wypada zapytać o co chodzi? Czym się różni transakcja opisana na fakturze opłaconej gotówką od opłaconej elektronicznie za pośrednictwem banku? Tym tylko, że treść faktury pozna osoba trzecia – pracownik banku. Czy zatem zdaniem ustawodawcy transparentność oznacza fakt, że o wszystkim co robimy należy poinformować i powinien wiedzieć bank? Wypada zapytać – czy wiedza, którą posiądzie nie zostanie przez niego wykorzystana dla własnych celów?
Druga kwestia. Czy nowa ustawa przyczyni się do wzrostu uczciwej konkurencji między przedsiębiorstwami. Należy rozumieć, że bank posiadający wiedzę o transakcji między przedsiębiorcami upowszechni tę informację „uprzejmie donosząc wszem i wobec”, że przedsiębiorca Jaś udzielił upustu przedsiębiorcy Zdzisiowi, ale nie udzielił upustu Kaziowi, nawet dopisując na jaką kwotę. A wiemy przecież, że mocą modnego dziś pojęcia „świętej tajemnicy bankowej” taki fakt nie będzie mógł mieć miejsca. A może bank zostanie upoważniony do wystawiania certyfikatów „uczciwego konkurenta”.
Czy nowe prawo ograniczy szarą strefę, jak twierdzi ustawodawca. O, słodka naiwności! Szara strefa zaczyna się w momencie nie dokumentowania działalności i obrotu gospodarczego. Zatem wystawienie faktury bez względu na formę płatności gotówkową bądź elektroniczną jest działaniem w sferze legalnej. Bardzo bym prosił Pana wiceministra finansów o przedstawienie mi algorytmu, który umożliwił mu oszacowanie dodatkowych wpływów podatkowych z tytułu nowej ustawy.
A teraz spróbujmy wypunktować nasze argumenty przeciw nowemu prawu.
Rząd, który deklaruje, że rozumie powagę sytuacji gospodarczej w Polsce oraz uznaje działania w interesie polskich przedsiębiorców za klucz do rozwiązania problemów wystąpił z projektem, który przedsiębiorcy w zdecydowanej większości oceniają jako szkodliwy i wymierzony przeciwko nim. Ale rząd decyzji nie zmienił, choć jej z przedsiębiorcami nie konsultował w myśl obowiązującej od czasów komuny zasady „władza wie lepiej”.
Nowe prawo, trzeba to powiedzieć stanowczo i wyraźnie, ogranicza swobodę działalności gospodarczej, ogranicza wolność przedsiębiorcy.
Rząd, który w kwestiach gospodarczych jeszcze nie wystartował zdaje się dostawać zadyszki i by zachować pozory aktywności dobiera się do skóry małym i średnim polskim firmom, dodajmy najczęściej słabym i niskodochodowym – bo z nimi wie, że sobie poradzi. A jednocześnie ten sam rząd nie podejmuje próby ograniczenia nadużyć podatkowych dokonywanych przez wielkie sieci handlowe i koncerny zagraniczne. Czyli tu gdzie rząd deklaruje pomoc działania temu przeczą. Tu, gdzie deklaruje „walecznym słowem” bój z wielkimi oszustami tak naprawdę wywiesza białą flagę.
To, co szczególnie boli to fakt całkowitej nieznajomości „prozy życia” małego polskiego przedsiębiorcy, na przykład handlowca. Jeśli prowadzi on jednoosobowo sklep osiągający obroty kilkudziesięciotysięczne dziennie w gotówce, przez telefon zamawia u hurtownika towar za który płaci przy odbiorze właśnie gotówką to po wprowadzeniu nowego prawa nasz handlowiec będzie musiał w ciągu dnia zamknąć sklep, zanieść pieniądze do banku, wpłacić w kasie (bank swoją prowizję naliczy), wypisać przelew (bank swoją prowizję naliczy), telefonicznie błagać hurtownika o zaliczkową dostawę, bo przecież przelew zostanie dokonany po jednym bądź dwóch dniach, a w weekendy i święta po kilku dniach. A dodajmy do tego mitręgę dokumentacyjną w banku ze zwrotami, reklamacjami, przeceną przeterminowanych dostaw. Oto, jakie będą skutki nowej ustawy dla setek tysięcy małych handlowców. A co dopiero, gdybyśmy „zajrzeli” do budownictwa, gdzie wiele operacji to gotówkowe zaliczki, roboty, których wycena jest korygowana po wykonaniu. Sumując: nowa ustawa budżetowi da tyle, co kot napłakał, ale małym przedsiębiorcom napsuje żółci i uzmysłowi, że nic się nie zmieniło, władza jest przeciw nim.
Przymus rozliczeń via bank utrudni transakcje barterowe i clearingowe. Utrudni także wprowadzenie do obrotu tak zwanego pieniądza lokalnego, o co apeluje wielu ekonomistów i autor niniejszych rozważań. Skomplikuje możliwości tworzenia przedsiębiorstw klastrowych i spółek dorazowych, dla których do chwili obecnej brak odpowiednich regulacji prawnych – choć tak są potrzebne.
Natomiast co uważam za szczególnie ważne, to podkreślenie, że rozliczenia gotówkowe w Polsce, ich skala są ze strony przedsiębiorców próbą ratowania się przed zbyt małą emisją pieniądza dokonywaną przez NBP i banki. Wymienione wyżej instytucje prowadzą politykę deflacyjną, trudnego pieniądza, spadku cen, co jest całkiem sprzeczne z interesem polskich przedsiębiorców i państwa. Przykładem niech będzie wysokość nominału największego polskiego banknotu wynosząca 200 złotych. Każdy student wie, że nominał ten powinien wynosić co najmniej 500 złotych, gdyż wynika to ze skali obrotów gospodarczych i poziomu średniej płacy. Dla porównania przywołajmy banknot 500 euro w Unii Europejskiej. Dlaczego do chwili obecnej NBP nie wyemitował banknotu 500-złotowego? Odpowiedź jest prosta. Nie chcą tego banki zagraniczne dominujące w Polsce, a Narodowy Bank Polski (czy choć jedno słowo do niego przystaje?) usłużnie wykonuje ich polecenia.
Na koniec wypada zapytać, kto korzysta na nowej ustawie ograniczającej obrót gotówkowy.
Odpowiedź jest jednoznaczna – banki. To one lobbują, lobbowały za jej przyjęciem. Wiedzą, bo zakładają, że więcej gotówki przepłynie przez ich sejfy, a zatem już z tytułu opłat manipulacyjnych, przetrzymywania pieniędzy, grania nimi w tak zwanym „międzyczasie” – zarobią.
Ale jest też drugie, gorsze dno. Dziś dostęp do informacji to najcenniejszy kapitał, a dzięki wymuszeniu operacji elektronicznych, które do chwili obecnej dokonywane były w gotówce banki powezmą wiedzę dodatkową o klientach, którymi są przedsiębiorcy i o rynku, na którym działają. Ponieważ bitwa o wielki handel w Polsce już się zakończyła triumfem zagranicznych sieci, to teraz rozpocznie się proces dobijania rynków lokalnych i małych, prowincjonalnych polskich handlowców. Wiedza, którą zdobędzie bank i którą podzieli się z zaprzyjaźnioną firmą zagraniczną zostanie wykorzystana – tu właśnie chciałbym zapytać ustawodawcę – czyżby „w celu zwiększenia uczciwej konkurencji między przedsiębiorcami”.
Nie mogę tu nie dodać, że już sama ustawa 500+ była prezentem ze strony rządu złożonym bankom. Przecież kwota ponad 20 miliardów złotych, które rocznie mają trafić do rodzin wielodzietnych przepłynie przez konta bankowe. To będzie dla banków „gotowy grosz”. Pytam nieśmiało, choć odpowiedź znam, czy ktoś z rządu zwrócił na to uwagę? Czy ktoś wystąpił o dodatkowe upusty i korzyści, których banki powinny udzielić budżetowi państwa z tytułu wpłat na konta klientów ponad 20 miliardów złotych rocznie?
Na koniec jak mantra powtórzę – przedsiębiorcy polscy powinni powiedzieć dość. Stworzyć własny samorząd gospodarczy, by realnie stanowić o swoim losie.
Czym jest i jak postrzegać dziś globalizację? Upraszczając, uogólniając
a jednocześnie starając się wskazać najistotniejsze elementy – globalizacja to synteza procesów politycznych, technologicznych, ekonomicznych, społecznych i innych, która dokonała się w ciągu ostatnich trzydziestu a może czterdziestu lat. Przejawem globalizacji był z pewnością postęp techniczny, a w szczególności technologie informatyczne, komputeryzacja, które w niespotykany przedtem sposób przyspieszyły i zwielokrotniły wydajność pracy i przepływ informacji.
Rewolucja komputerowo-informatyczna w znaczący sposób przyczyniła się do osłabienia, rozkładu a na końcu upadku komunizmu. To umożliwiło przywódcom politycznym, ale co należy dodać także najbardziej „pazernym” kapitalistom uwolnienie się od poczucia zagrożenia rewolucją społeczną, ideologią eksportowaną przez państwa komunistyczne. Uwolniło także od poczucia obowiązku kompromisu płacowego i dochodowego z robotnikami i klasą średnią. Skoro kompromis przestał obowiązywać, rozpoczął się okres gwałtownego przyspieszenia w rozwarstwieniu, w poziomie zamożności społeczeństw. Kolejny element to gwałtowny wzrost rozmiarów korporacji ponadnarodowych i banków. Za cel swego działania postawiły one osłabienie, sprowadzenie do roli fasadowej instytucji państwa w krajach zacofanych bądź postkomunistycznych, a jednocześnie wykorzystania tejże instytucji państwa w czołowych gospodarkach kapitalistycznych jako instrumentu nacisku
i narzędzia do dalszej ekspansji korporacji na rynkach międzynarodowych.
Globalizacja to także rozerwanie więzi między pieniądzem „bezpostaciowym”, elektronicznym obsługującym rynki finansowe i spekulacyjne, a pieniądzem cyrkulującym i obsługującym sferę realną czyli produkcję, handel, usługi. Szczególnie ważnym elementem globalizacji jest, moim zdaniem, przejmowanie w wymiarze państwowym, regionalnym i światowym władzy i prawa do podejmowania decyzji przez struktury niejawne, nie pochodzące z wyboru i nie ponoszące odpowiedzialności przed społeczeństwem.
Dzięki technologii informatycznej globalizacja dokonała ogromnego wzrostu obrotów kapitału finansowego i spekulacyjnego. Skala operacji spekulacyjnych poraża, idzie w tryliony dolarów. Można zauważyć fakt dolaryzacji gospodarki światowej, która postępuje pomimo wysiłków ,przeciwdziałania temu zjawisku ze strony Chin, Rosji i innych państw. Większość światowych rezerw bankowych, kredytów, kont jest udzielana bądź prowadzona właśnie w dolarach.
Zmieniła się także rola banków z instytucji kredytujących w instytucje działające podobnie do funduszy inwestycyjnych czyli grających i spekulujących na rynkach międzynarodowych.
Gwałtownie powiększyło się zadłużenie państw, przedsiębiorstw
i gospodarstw domowych. Wzrosła rozpiętość między dochodami grup społecznych najbogatszych a grupami o przeciętnych i niskich dochodach. Giełda i inne instytucje stały się wygodnym miejscem umożliwiającym „oderwanie” dochodów elity finansowej oraz kadry menedżerskiej od zarobków pracowniczych i robotniczych. Wystarczy powiedzieć, że w Stanach Zjednoczonych 25 menedżerów głównych funduszy headingowych w roku 2005 zarobiło średnio ponad 360 milionów dolarów każdy, a byli i tacy, co zarobili około miliarda. W żadnej fabryce rozpiętość płac między kadrą kierowniczą a pracownikami nie mogłaby osiągnąć takiego poziomu. Efektem gwałtownego wzrostu rozwarstwienia w dochodach jest „wypłukiwanie średniaka”, to jest proces zaniku tak zwanej klasy średniej spośród której nieliczni awansują do grona najbogatszych, a zdecydowana większość stacza się do poziomu dochodów pracowniczych i robotniczych. Warto tu nadmienić, że w wielu opracowaniach socjologicznych i ekonomicznych uznawano do tej pory klasę średnią – liczną i zamożną za fundament nowoczesnego i dynamicznego społeczeństwa kapitalistycznego.
Jako ważne zjawisko należy wskazać ogromny wzrost znaczenia roli mediów, głównie elektronicznych w kształtowaniu postaw i opinii społecznych. A wreszcie końcowym, niestety trudnym do wyliczenia jest wzrost transferów kapitałów głównie na kierunku z biednego Południa do zamożnych państw Północy wynikający zarówno ze skali zadłużenia, jak też tak zwanych opłat licencyjnych, praw autorskich i innych.
Należy zadać sobie pytanie: czym stała się, co jest istotą globalizacji? Moim zdaniem nie ulega wątpliwości, że chodzi tu o walkę o władzę
i dominację: ekonomiczną, polityczną, kulturową, ideową.
Kapitał finansowy zdominował procesy ekonomiczne i społeczne, a żeby być atrakcyjnym jako swoistej sprężyny, zaczynu potrzebuje on spekulacji, „wyreżyserowanych” zjawisk losowych. Łatwo zatem wskazać kogo i co uznał ten kapitał za swego wroga. Moim zdaniem globalizacja za wrogów uznała przede wszystkim: stabilność, przewidywalność, normalność, realne procesy gospodarcze, silne i sprawne państwo, zdyscyplinowane społeczeństwo
o wyraźnych kryteriach i regułach działania, instytucje zaufania publicznego.
Z drugiej strony kapitał finansowy jako główny reżyser procesów globalizacyjnych za zjawiska, które mu sprzyjają uważa: słabą, raczkującą demokrację, rozwarstwienie i konflikty społeczne, swobodę wstępu
i przemieszczania się kapitału zagranicznego.
Skoro sposobem działania jest eskalowanie napięć: ekonomicznych, politycznych, społecznych a nawet kulturowych to metodą rozwiązywania problemów jest „terapia szokowa”. Obowiązuje zasada, że im większe napięcie uda się wywołać tym łatwiej, tym bardziej radykalną terapię będzie można zaaplikować. Efektem terapii powinno stać się uzależnienie struktur ekonomicznych, społecznych, politycznych, państwowych i innych od międzynarodowego kapitału finansowego. Przykłady takich działań znajdujemy w Meksyku 1982-1984, Azji Południowej 1977, Rosji 1998, strefie euro 2007 a także na Bałkanach, krajach arabskich, na Ukrainie i niestety w Polsce.
Gdzie widzę główne zagrożenia, w tym dla Polski, wynikające z tak scharakteryzowanych procesów globalizacji?
Po pierwsze dotyczą one rodziny jako struktury stabilnej, wielopokoleniowej, która dzisiaj wystawiona jest na próbę pod względem etycznym, kulturowym a nawet prokreacyjnym.
Drugim polem, które atakuje globalizacja jest pojęcie i kategoria narodu rozumianego jako świadoma wspólnota posiadająca poczucie tożsamości, własnej kultury, hierarchię wartości, zdolność do poświęceń a zatem odporna na działania manipulacyjne.
Na trzecim miejscu wymienić należy gospodarkę narodową, którą struktury globalistyczne starają się wywłaszczyć z majątku, zadłużyć, by wreszcie uzależnić, eksploatować, poddać kontroli.
Ostatnim polem silnie atakowanym przez globalistów jest państwo i jego instytucje stojące na straży interesu narodowego i państwowego. Cała siła nakierowana jest na skorumpowanie i demontaż instytucji państwowych, przejęcie realnej kontroli nad sprawującymi władzę przy jednoczesnym zachowaniu pozorów państwa demokratycznego i wielopartyjnego.
Carl von Clausewitz pisał o Polsce: „…ich nikczemne obyczaje państwowe i niezmierzona lekkomyślność szły ręka w rękę i w ten sposób pędzili
w przepaść.” A Aleksander hrabia Fredro uważał, że „…nie pomoże męstwo, gdzie przezorność mała, samobójcze skłonności Polska ma i miała”. Przywołałem cytaty, by podkreślić powagę sytuacji, w jakiej my Polacy i Polska jako państwo się znajdujemy.
Rozpocznę od analizy społeczeństwa. Trzy elementy uznaję za kluczowe w charakterystyce naszej wspólnoty. Pierwszym jest zapaść demograficzna oraz perspektywy na najbliższe dziesięciolecia, drugim kryzys rodziny i świadomości społecznej, zaś trzecim kumulacja konfliktów na tle zamożności, braku perspektyw i z innych przyczyn.
Zapaść demograficzna przybrała rozmiary katastrofy. Około 800 tysięcy Polaków wyemigrowało w latach 1980-1990, ponad 2 miliony w latach 2000-2015. Z liczby urodzin przekraczającej 700 tysięcy rocznie spadliśmy do poziomu niewiele ponad 300 tysięcy. W roku 2050 będzie nas, według różnych szacunków, od 32 do 35 milionów, czyli o 4-6 milionów mniej niż obecnie. Emeryci stanowić będą ponad 35% populacji. Jako naród wymieramy.
Kryzys rodziny przejawia się w spadku dzietności, malejącej liczbie zawieranych małżeństw, ale także we wzajemnych relacjach między pokoleniami. Widzimy tu jak na dłoni zanik wrażliwości, szacunku, hierarchii wartości a nade wszystko trzech wyznaczników prawdziwej rodziny: obowiązku, odpowiedzialności, odwagi. W świadomości społecznej coraz mniej znajdujemy nawiązań do autorytetów, tradycji, poczucia wspólnotowości.
Coraz wyraźniej dają o sobie znać konflikty społeczne na tle rozwarstwienia i związanego z tym wykluczenia. Nowym polem sporów są brak perspektyw i szans dla młodego pokolenia, narastający egoizm. Szereg konfliktów społecznych jest sztucznie generowanych i umiejętnie podsycanych przez starające się manipulować społeczeństwem media. Często z tego faktu nie zdajemy sobie sprawy. By wskazać konkret przywołam przykład wzajemnych animozji między: pieszymi, rowerzystami i kierowcami. Śmiem twierdzić, że ścieżki rowerowe są często tak wytyczane, by stwarzać zagrożenie zarówno dla kierowców, jak i rowerzystów, co grozi wypadkami a już wzajemne obelgi stały się regułą.
Sumując: jesteśmy społeczeństwem, które stoi przed problemem fundamentalnym – przetrwania i odbudowy dynamiki demograficznej, ekspansji kulturowej, odbudowy sensu i poczucia wspólnotowości
w świadomości społecznej.
Dokonajmy teraz analizy stanu gospodarki polskiej. Pierwszym, co trzeba podkreślić to wyzbycie się majątku w postaci przedsiębiorstw, banków, obiektów handlowych. Ponad połowa przemysłu jest w rękach kapitału zagranicznego. Jeśli chodzi o banki, to ponad 70% należy do zagranicy,
a w handlu wielkopowierzchniowym – ponad 50%. Wyzbycie się majątku oznacza utratę prawa do dochodów z własności – czyli prawa do zysku. Pozostają zatem dochody z pracy czyli płaca. Jest ona jednak niska, gdyż zagraniczne koncerny lokują w Polsce takie zakłady i takie elementy procesów produkcji, które wymagają dużo prostej pracy fizycznej, są ekologicznie „brudne”, zatem niskopłatne.
Drugim wyznacznikiem stanu polskiej gospodarki jest wpływ kapitału zagranicznego na podział wytworzonej w Polsce nadwyżki a następnie jej los. Dwa sektory – handlowy i bankowy przechwytują ogromną część nadwyżki wytworzonej w Polsce przez przemysł, rolnictwo i usługi. Gdyby te ogromne środki idące w dziesiątki miliardów złotych, a według niektórych ekonomistów szacowane na ponad sto miliardów złotych rocznie były reinwestowane bądź choćby w dominującym stopniu reinwestowane w Polsce – stan taki można by bezkrytycznie zaakceptować. Jest jednak przeciwnie. Bez mała cała nadwyżka przechwycona w Polsce jest transferowana za granicę i często, o paradoksie, służy ratowaniu bądź podtrzymaniu egzystencji firmy lub banku matki – jak ma to miejsce w przypadku banku PKO S.A.
Wielkie zagraniczne sieci handlowe dzięki swej sile kapitałowej, dominacji na rynku stopniowo przejmują władzę nad sferą wytwórczą z jednej strony a zachowaniami konsumentów z drugiej. Chcący sprzedać swoje wyroby muszą pogodzić się z dyktatem cenowym sklepów wielkopowierzchniowych czyli oddawać swoje wyroby po kosztach bądź z symboliczną marżą zysku, akceptować kilkumiesięczne terminy płatności oraz szereg dodatkowych warunków przerzucających koszty na producentów. Jednocześnie wielkie sieci wykorzystując swą oligopolistyczną pozycję potrafią narzucić klientom zawyżone ceny przy zaniżonej jakości produktów posługując się „trikami handlowymi”. W efekcie klienci płacą więcej za gorszy produkt. I trzecia składowa tej układanki to przysłowiowy już wyzysk pracowników zatrudnionych w wielkich sieciach. Ciężka praca jest wynagradzana skrajnie nisko, a o godnym traktowaniu ludzi trudno marzyć.
Sumując: sieci wielkopowierzchniowe dzięki swej sile i przewadze kapitałowej przechwytują część nadwyżki wytworzonej w sferze produkcji, przechwytują część dochodów konsumentów, by na koniec wykorzystywać własnych pracowników. W ostatecznym rozrachunku, o dziwo, wielkie sieci handlowe wykazują stratę bądź niewielki zysk bilansowy i nie płacą podatków. Należy dodać, że ukryte „w księgowych piruetach” kolosalne zyski są transferowane za granicę. Ten scenariusz realizowany jest od lat. To jest scenariusz eksploatacji Polski. To nie przypadek, że sieci niemieckie Lidl i Kaufland otrzymały ostatnio setki milionów euro kredytu (który prawdopodobnie zamieniony zostanie na darowiznę) między innymi
z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju na ekspansję w Polsce.
Dochody banków po opodatkowaniu w Polsce przekraczają 15 miliardów złotych rocznie. Większość z tych kwot jest transferowana za granicę. Polski przedsiębiorca i konsument – jako klienci banków doskonale zdają sobie sprawę, że mają do czynienia z instytucją, która narzuca im reguły gry, wykorzystuje przewagę ekonomiczną i realizuje zysk nadzwyczajny ich kosztem.
Trzecim wyznacznikiem stanu polskiej gospodarki jest ogromny wzrost zadłużenia budżetu państwa, przedsiębiorstw, gospodarstw domowych. Według zgodnych szacunków ekonomistów państwo polskie jest zadłużone na około bilion złotych, a szacunki dotyczące przedsiębiorstw i gospodarstw domowych są niewiele mniejsze. Koszty obsługi długu państwowego to ponad czterdzieści miliardów złotych rocznie, a należy dodać, że głównymi wierzycielami są banki zagraniczne i to one decydują o parametrach obsługi zadłużenia. Czy Polska jest już w pułapce zadłużenia? Jeśli przyjąć, że wierzycielami nie są Polacy a w przeważającym stopniu to kapitał zagraniczny to odpowiedź musi być jednoznaczna – tak, jesteśmy w pułapce zadłużenia. W tym kontekście stawianie zarzutu zadłużenia Polski przez ekipę Edwarda Gierka przy jednoczesnym wybudowaniu przez nią setek jeśli nie tysięcy przedsiębiorstw, milionów mieszkań uznać należy za nie zachowujące proporcji nadużycie.
Ponieważ mówimy o stanie gospodarki to należy też wymienić przynajmniej te problemy, które już dawały o sobie znać a najbliższym czasie ujawnią się z rosnącą siłą. Na pierwszym miejscu wymienić należy reprywatyzację. Ten konfliktogenny problem został rozwiązany we wszystkich państwach postkomunistycznych, tylko nie w Polsce. Chodzi zarówno o ziemię w województwach zachodnich i północnych, jak też o nieruchomości, głównie budynki w miastach, w tym w szczególności Warszawie, Krakowie, Łodzi. Nie rozwiązany problem reprywatyzacji stał się polem do ogromnych nadużyć, wykreował mafie złożone z urzędników, adwokatów i prawników, pseudo-wierzycieli i spadkobierców oraz będących na ich usługach prostych złoczyńców. Grozi nam sytuacja przypominająca przedwojenne slogany – „wasze ulice, nasze kamienice”. A wszystko to w majestacie wyniesionego na piedestał bezprawia. Na śmieszność zakrawa w tym kontekście hasło części ugrupowań politycznych o repolonizacji przemysłu i handlu, gdy jednocześnie my Polacy będziemy wyrzucani ze zbudowanych bądź odbudowanych przez nas domów i mieszkań.
Druga kwestia, którą należy podnieść to sprzedaż ziemi obcokrajowcom. Decyzja rządu o zablokowaniu tej sprzedaży na pięć lat jest słuszna, ale nie poparta dodatkowymi działaniami będzie skutkowała podobnym rezultatem, to jest wyprzedażą w przyszłości. O jakich działaniach myślę? Po pierwsze należy stworzyć warunki (kredytowe, podatkowe i inne), by Polacy, w tym polscy rolnicy osiągnęli takie dochody, by mogli wykupić ziemię za pięć lat, gdy zakaz zostanie uchylony. Mówiąc krótko – trzeba stworzyć warunki poprawy ich zamożności i sensu inwestowania w ziemię. Po drugie trzeba jasno powiedzieć, że obecna polityka rządu wydawania paszportów polskich według bardzo niejasnych przepisów i reguł to najprostsza droga do przejęcia polskiej ziemi przez cudzoziemców, dla których ta ziemia nigdy nie była ani matką ani ojcowizną.
Jako trzeci problem wskazuję proces, który nazywam „odpychaniem Polski od morza”. Postawmy sprawę jasno. Jeśli damy się odepchnąć od morza, będziemy kontynuować politykę sabotażu gospodarczego – likwidacji przedsiębiorstw położonych w pasie nadmorskim, stoczni, floty handlowej
i rybackiej miast je umacniać i rozbudowywać, przepadniemy.
Prześledźmy także zagrożenia, na które już dziś należy zwrócić uwagę, przeciwdziałać i zapobiec.
Szczególnie ważny jest problem ograniczania, a być może spadku popytu w konsekwencji zmniejszania się liczby ludności oraz zmiany jej struktury, czyli wzrostu udziału emerytów w całej populacji. Fakty są brutalne. Dziś w wieku produkcyjnym jest 25 milionów Polaków. Za 20 lat będzie ich
o 5 milionów mniej. Dziś w wieku poprodukcyjnym jest 6 milionów Polaków, za 20 lat będzie ich o 4 miliony więcej. W roku 2050 będzie nas o 4 a może 6 milionów mniej. Te dane mówią wprost, że spadek liczby ludności oznaczać będzie spadek popytu na: żywność, odzież, artykuły codziennego użytku. Będzie on tym silniejszy, że populacja emerytów wzrośnie do bez mała 40%, a przecież ich dochody nie będą stanowić nawet połowy dochodów pracowniczych i co więcej, w większym stopniu wydatkowane będą na lekarstwa i ochronę zdrowia. Jeśli do tego dodamy wzrost wydajności pracy wynikający z postępu technicznego w przemyśle artykułów konsumpcyjnych i związaną z tym walkę o rynki zbytu prowadzoną przez międzynarodowy kapitał – to pytanie jest brutalne: jak słaby polski przedsiębiorca ma poradzić sobie na kurczącym się rynku walcząc z silniejszym przeciwnikiem? Problem realizacji czyli zbytu dla polskiej produkcji to już dziś powinien być główny przedmiot troski odpowiedzialnych przedsiębiorców, wspólnot, które ich reprezentują i mądrych polityków.
Poważne zagrożenia widzę dla polskiego rolnictwa. Na Wschodzie, na Ukrainie, na Białorusi powstają ogromne farmy o obszarze przekraczającym 100 tysięcy hektarów, zorganizowane według najnowszych technologii rolniczych, wyposażone w sprzęt i kadrę zarządzającą. Wydajność takich gospodarstw przy bardzo dobrej ziemi, z której słynie Ukraina – a w konsekwencji niskie koszty produkcji, bo przecież robotnik ukraiński także jest tańszy od polskiego, to wielkie wyzwanie konkurencyjne dla polskich rolników. Już teraz Ukraina,
o paradoksie, ramię w ramię z Rosją nałożyła embargo na import polskiej żywności. Czemu? Bo broni własnych producentów stwarzając dla nich warunki do szybkiego wzrostu i zwrotu z inwestycji. Z drugiej strony, z Zachodu zagrożeniem jest tak zwana umowa o wolnym handlu ze Stanami Zjednoczonymi. Podpisanie jej otworzy bramy dla importu do Polski taniej, bo nowocześnie produkowanej, ale też dotowanej żywności, co gorsza według norm i procedur GMO. Dlatego nie podzielam samozachwytu, w jaki popadli niektórzy przedstawiciele środowisk rolniczych chwaląc się szybkim wzrostem eksportu polskiej żywności. Po pierwsze sprzedajemy ją pośrednikom, zarabiając mało gdy oni zarabiają krocie. Po drugie, obym był złym prorokiem, ale w niedalekiej przyszłości możemy zacząć tracić niektóre rynki zbytu.
Wniosek stąd wypływający jest jeden i zasadniczy. Polska gospodarka musi stworzyć szybko wiele nowych miejsc pracy, co powinno umożliwić przejście części ludności wiejskiej do zawodów miejskich, a jednocześnie przyspieszyć proces powiększania gospodarstw. Co więcej, polskie rolnictwo musi szukać specjalizacji, stawiać na jakość produktów, a nade wszystko zorganizować się w grupy i wspólnoty producenckie, które zajmować się będą zarówno produkcją rolną, przetwórstwem i przechowalnictwem a wreszcie transportem i sprzedażą pod własnymi markami i we własnych sieciach handlowych. Banki spółdzielcze muszą przestać być wygodną przechowalnią działaczy politycznych i „świętych krów” a stać się finansowym partnerem dla polskich farmerów.
Data, o której trzeba przypomnieć to 2022. W tym roku w Unii Europejskiej rozpocznie się kolejna siedmiolatka. Należy liczyć się z tym, że Polska z tak zwanych środków unijnych skorzysta w znikomym stopniu, a kto wie czy nie staniemy się płatnikiem netto do kasy Unii. Co to może oznaczać zarówno dla polskiego rolnika, przedsiębiorcy, jak i budżetu państwa – ja patrzący na szalejącą propagandę „sfinansowane ze środków unijnych” wyobrażam sobie, że może przypominać dzień sądny. Myślenie „Unia da” przemieniło się w bezmyślność. Najwyższy czas spojrzeć prawdzie w oczy, zmądrzeć i zacząć liczyć na własne siły i talenty.
Musimy także pamiętać, że najbliższe lata będą pełne niepokoju, wstrząsów, kryzysów w świecie. Nie ominą one Polski. Jeśli chcemy je przetrwać, a powinniśmy wyjść z nich wzmocnieni, to już dziś, teraz, zaraz zacznijmy myśleć – co robić.
Uważam, że są dwie grupy społeczne odpowiedzialne za Polskę, odpowiedzialne bardziej niż inni, a są to – inteligencja, ta prawdziwa, uczciwa, patriotyczna i nie ulegająca modom, nie wzorująca się na celebrytach i nie dająca sobą manipulować. Druga grupa to przedsiębiorcy i w nich należy pokładać największą nadzieję, gdyż jest ich około dwa miliony, a ponoszą odpowiedzialność za los swój, załóg, którymi kierują a często wspólnot i regionów, w których mieszkają.
Jeśli przedsiębiorcy wiedzą, bo widzą i doświadczają co złego dzieje się w polskiej gospodarce, jeśli rozumieją, że trzeba to zmienić to wypada zadać pytanie dlaczego przez ponad dwadzieścia lat tego nie zrobili. Dlaczego przez ponad dwadzieścia lat dają się nabierać na lep złotoustym politykom obiecującym „złote góry”, mówiącym, że to co należy zrobić w Polsce dla Polski i Polaków zrobią oni, politycy – „za nas, bez nas”? Dlaczego nie wyciągnęli wniosków z historii najnowszej i faktu, że zwycięstwo robotników nad komuną w latach 80-tych było efektem zorganizowania się w zdyscyplinowany i ideowy ruch społeczny?
Pierwszym obowiązkiem środowiska przedsiębiorców jest dziś stworzenie od podstaw samorządu gospodarczego. Nadanie mu takiej struktury i takich kompetencji, by najważniejsze decyzje ekonomiczne
i społeczne w państwie były efektem jego inicjatyw bądź jego akceptacji. Drugim obowiązkiem środowiska przedsiębiorców jest wypracowanie długoletniej strategii i zadań doraźnych dla Polski.
Uważam, że dobrą wskazówką dla nas powinny być wzory państw zachodnich, w tym niemieckie. Organizowanie się środowisk rzemieślniczych i przedsiębiorczych w landach niemieckich zaczęło się jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku. Przypomnę, że w roku 1956 została uchwalona ustawa o obligatoryjnej przynależności przedsiębiorcy do zrzeszenia. Tak, powtórzę to z całą siłą, niemiecki przedsiębiorca ma obowiązek należeć do wybranej organizacji. Na tej bazie powstał samorząd gospodarczy, który ma głos rozstrzygający we wszystkich ważnych sprawach ekonomicznych: wysokości podatków, ulg inwestycyjnych, poręczeń kredytowych i innych. Co więcej, to z samorządu gospodarczego przechodzi się do władz terytorialnych i do wielkiej polityki. Może to kogoś zdziwi, ale zgoda na odpis części zysku po zjednoczeniu Niemiec i nie płacenia z tego tytułu podatków, gdyż miały posłużyć jako… łapówki w Polsce to także decyzja samorządu gospodarczego. Niech nikogo nie dziwi, że praktycznie wszystkie inwestycje niemieckie w Polsce są ulokowane „do linii Wisły”. Jeśli ktoś uważa to za przypadek to tak, jakby chciał przekonać, że Niemcy nie działają systematycznie, a zdają się na ślepy los.
Kolejnym przykładem, który warto zapożyczyć z Niemiec są tzw. związki zakupowo-marketingowe. Jest ich ponad 320, zrzeszają kilkaset tysięcy firm zatrudniających ponad 10 milionów pracowników, a ich obroty przekraczają 500 miliardów euro rocznie. Dla porównania podam, że obroty przemysłu samochodowego Niemiec to około 350 miliardów euro rocznie. Związki zakupowe negocjują dla swych członków cenę energii (może to kogoś zdziwi, ale jest tańsza niż w Polsce), telekomunikacji, ubezpieczeń. Firmy mają zapewnione centralne fakturowanie, gwarancje zapłaty, wspólne magazyny, własne marki handlowe, ale co najważniejsze związki pilnują skutecznie jak nikt inny, by konkurencja nie zagroziła ich członkom na rynku niemieckim. Rodzi się pytanie – dlaczego do tej pory nie bierzemy z nich przykładu?
Podobnych wzorów troski o własnych przedsiębiorców, o rodzimy rynek zbytu można znaleźć wiele w innych krajach takich jak Francja, Hiszpania, Holandia. Polscy przedsiębiorcy dali się zainfekować u progu lat 90-tych pseudo-liberalnym egoizmem, indywidualizmem. Czas przyznać się do popełnionych błędów, skończyć z udawaniem, że jesteśmy najmądrzejsi. Czas działać we wspólnocie.
Trzy są cele, które powinniśmy sobie wyznaczyć. Pierwszym jest ekspansja gospodarcza. Wybicie się na własność tak, byśmy mogli czerpać dochody nie tylko z pracy, ale także z kapitału – osiągać zysk, jak również z pomysłów – osiągać zysk nadzwyczajny. Dzięki ekspansji gospodarczej będziemy mogli zrealizować cel drugi – polskie być albo nie być czyli przełamać zapaść demograficzną. Na trzecim miejscu stawiam ekspansję kulturową. Polska była najsilniejsza i szanowana, gdy dzięki swej kulturze politycznej była atrakcyjna dla sąsiadów, stanowiła dla nich wzorzec.
W chwili rosnącego niepokoju w naszym regionie, destabilizacji Polska swymi rozmiarami, dorobkiem dziejowym a przede wszystkim talentem gospodarczym powinna wybić się na przywództwo i autorytet w regionie. To z kolei może i powinno przyspieszyć polską ekspansję gospodarczą.
Na zakończenie, jak mantrę powtórzę apel do wszystkich polskich przedsiębiorców – razem i zdecydowanie wystąpmy o powołanie samorządu gospodarczego i nadanie mu uprawnień stanowiących i decyzyjnych na miarę wyzwań, które stoją przed naszą Ojczyzną.
Rok temu wybuchła afera Volkswagena. Na czym polegała? Wielki koncern walczący o prymat w produkcji samochodów na świecie, nie potrafiąc wyprodukować katalizatora spalin spełniającego wyśrubowane normy ochrony środowiska tak zaprogramował komputery w samochodach, że gdy wjeżdżały na przegląd na stację diagnostyczną przez niezbędny do badania czas 1370 sekund katalizator działał na poziomie przestrzegania norm, by później emisja spalin rosła nawet 40-krotnie.
Wybuchł skandal, koncern chciał bowiem podbić amerykański rynek samochodów z silnikiem diesla, reklamując się jako dowód „niemieckiej solidności”. Klienci, dilerzy, urzędy stanowe, Amerykański Urząd ds. Konkurencji wnieśli pozwy do sądu – o fałszerstwo, o naprawy, o odszkodowania, o wymiany podzespołów, o zadośćuczynienie za zanieczyszczenie środowiska. Koszt pozwów i napraw tylko w USA szacuje się na od 45 do 90 miliardów dolarów. Tyle będzie musiał zapłacić Volkswagen.
W obronę niemieckich koncernów samochodowych zaangażowali się czołowi politycy, z panią kanclerz Angelą Merkel na czele. To oni zabiegają i dopilnowują korzystnych dla firm samochodowych norm zużycia spalin oraz metod ich sprawdzania uchwalanych przez instytucje europejskie i publikowanych w dyrektywach. Właśnie z tego powodu do dziś normy emisji spalin są w Europie dwukrotnie łagodniejsze niż w Stanach Zjednoczonych. Postawę niemieckich polityków zdecydowanie broniących własnego przemysłu można zrozumieć i zaakceptować.
Ale przejdźmy na rodzime podwórko. Skoro Niemcy bronią swego przemysłu, co robimy my w Polsce?
Po drogach polskich jeździ szacunkowo ponad 170 tysięcy samochodów z fałszującymi dane komputerami trujących nas i nasze środowisko naturalne. Od bez mała roku apeluję o reakcję do:
– Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który przecież powinien walczyć z oszustwami, tym bardziej na wielką skalę
– Ministerstwa Środowiska, któremu podległe instytucje odpowiadają za przeciwdziałanie naruszaniu norm zanieczyszczenia powietrza
– Inspekcji Transportu Drogowego
Mówiąc krótko, pytam urzędy, instytucje, ministerstwa specjalnie powołane i opłacane z naszych podatków do interweniowania w sprawach dotyczących ochrony środowiska. Zatrudniają one przecież tysiące pracowników, jako cel mają wyznaczoną obronę polskiego konsumenta, polskiego państwa, naszej przyrody. Dla przykładu podam, że UOKiK zatrudnia około 500 osób i ma budżet przekraczający 66 milionów złotych.
Otóż od bez mała roku wszystkie wyżej wymienione instytucje milczą i nie podjęły żadnych skutecznych działań w sprawie afery VW. Oto fakt mówiący jednoznacznie, jak rozumieją one obronę polskiego interesu na wszystkich płaszczyznach. Czego to dowodzi? Po pierwsze skali infiltracji najważniejszych urzędów, instytucji, ministerstw przez lobby firm zagranicznych. Dodajmy – zmieniają się rządy, ale nie polityka wobec kapitału zagranicznego. Po drugie dowodzi to strachu urzędników przed podjęciem działań naruszających interesy „możnych” oraz ich poczucia bezsilności. A na koniec potwierdza to, że przeświadczenie o bezkarności i dominacji zagranicznych firm, instytucji, lobby w Polsce, które uznają, że „tu mogą wszystko” jest słuszne.Można nas traktować jako sługę i podnóżek.
Potwierdzeniem tej tezy niech będą fakty związane z działalnością Volkswagena w Polsce. Firma za poprzednich rządów zawarła bardzo korzystną umowę na budowę zakładu we Wrześni koło Poznania. Otrzymała wieloletnie zwolnienie podatkowe (czy ktoś z polskich przedsiębiorców może o czymś takim marzyć?). Dodatkowym „smaczkiem” jest fakt, o którym ani poprzedni, ani obecny rząd wolą milczeć, że państwo polskie zobowiązało się wydatkować dodatkową kwotę, wielu milionów złotych (nikt nie chce ujawnić ile) na edukację miejscowej ludności w zakresie kultury niemieckiej, naukę języka, poznanie osobowości i tożsamości niemieckiej. Mnie pozostaje tylko dodać, że wszystko to dzieje się we Wrześni, która w historii Polski zapisała się jako miasto, gdzie dzieci polskie odmówiły nauki religii z niemieckiego katechizmu i zażądały polskiego. Oto jak my potrafimy wykpić bohaterów własnej historii, sami mając gębę pełną bogoojczyźnianych frazesów.
Ale to nie koniec zawirowań wokół koncernu VW w Polsce. Dowodem, że czuje się on u nas jak u siebie, a ja śmiem twierdzić, że nawet lepiej, bo całkowicie bezkarnie ,jest fakt zamiaru budowy koło Wrześni hotelu. Zgadnijcie Państwo dla kogo? Otóż dla sprowadzanych według zamierzeń do Polski robotników-imigrantów. Mają być oni tańsi od Polaków, których i tak koncern nie zatrudnia a zlecił to firmie pośredniczącej, bo nie chce mieć kłopotów z personelem i związkami zawodowymi.
Jak widać, tu gdzie konkrety, pieniądze, interesy nasi urzędnicy i politycy z bożej łaski, tchórzem i korupcją podszyci nawet „walecznego słowa” nie potrafią wypowiedzieć, a co dopiero konsekwentnie bronić naszego interesu.
I dlatego cieszę się, że w Poznaniu organizuje się środowisko właścicieli samochodów z wadliwym katalizatorem firmy VW. Niech wystąpią z roszczeniami prywatnymi przeciw VW, bo ich skala może sięgnąć 10 miliardów złotych. Dlatego proszę rządzących – jeśli nie potraficie pomóc, to chociaż nie przeszkadzajcie. Inicjatorom zaś życzę – zorganizujcie się po poznańsku, uczciwie i sprawnie, nie dajcie się rozbić „od środka” przez „życzliwych”, bo takie próby Was spotkają. A ja ściskam Wam prawicę i trzymam za Was kciuki.
Marszałek Polski, Naczelnik Państwa Józef Piłsudski na pytanie, co należy zrobić w gospodarce, podobno, machając ręką odpowiadał krótko: „To Żydzi, im to zostawmy”. Pierwsza osoba w państwie, mająca władzę bez mała absolutną na gospodarce się nie znała, nie chciała za nią brać odpowiedzialności, choć oczywiście rozumiała wagę problemów ekonomicznych.
Komuniści, gdy przejęli władzę, próbowali realizować radziecki model tak zwanej „przyspieszonej industrializacji”. Kiedy zorientowali się, że rozwój gospodarczy to poważna sprawa, by nie oddać władzy, a jednocześnie zdjąć z siebie odpowiedzialność za gospodarkę ukuli termin „partia kieruje, a rząd rządzi”.
Do komunistycznego schematu nawiązali w nowych już czasach prezydent Aleksander Kwaśniewski i premier Leszek Miller. Ten pierwszy narzucił wicepremiera od spraw gospodarczych Marka Belkę i ściśle współpracował z będącym wtedy prezesem NBP Leszkiem Balcerowiczem skutecznie krępując i praktycznie odbierając część kompetencji i władzy w gospodarce Leszkowi Millerowi.
Ciekawym przykładem były rządy AWS-UW czyli tak zwane rządy solidarnościowe. Główny współtwórca koalicji, przewodniczący związku Marian Krzaklewski będąc podporą rządu potrafił maszerować na czele demonstracji, która w ten rząd była wymierzona.
Podane tu przykłady mają dwie wspólne cechy. Pierwsza to dwuwładza, jako ułomność mechanizmu i sposobu rządzenia, jako przejaw rozmycia odpowiedzialności i obowiązków spoczywających na rządzących. Druga cecha to fakt, że wszystkie przywołane rządy na polu gospodarczym poniosły klęskę i kończyły sprawowanie władzy schodząc ze sceny w niesławie i zostawiając po sobie ogromne, długotrwałe problemy ekonomiczne dla państwa i obywateli.
A o jakich rządach dziś w gospodarce możemy mówić?
Na szczycie jest wszechwładny Jarosław Kaczyński. Metoda rządzenia partią Jarosława Kaczyńskiego, gdy był w opozycji polegała na dwóch zasadach. Pierwsza zapożyczona od Konrada Adenauera brzmiała: nic bardziej prawicowego od mojej partii powstać nie może, na prawo ode mnie „tylko ściana”. Jarosław Kaczyński konsekwentnie i bezwzględnie likwidował wszelkie próby powstania prawicowej konkurencji. Druga zasada, którą stosował wewnątrz partii polegała na „ byciu arbitrem poprzez kreowanie konfliktów”. Oznaczało to, że w każdej ważnej sprawie Jarosław Kaczyński wyznaczał dwóch lub więcej konkurujących o wpływy podwładnych, by samemu mieć głos decydujący. Dodajmy, że on sam jak większość czołowych działaczy opozycji słabo bądź wcale nie znali się na gospodarce. Mieli z tego powodu kompleks, ale rozumiejąc wagę gospodarki w sprawowaniu władzy dobierali ludzi bez zaplecza partyjnego bądź autorytetu, by byli zawsze zależni od przywódcy.
W drugim szeregu za Jarosławem Kaczyńskim, aspirując do prawa decydowania w kwestiach ekonomiczno-społecznych mamy: panią premier Beatę Szydło, pana wicepremiera Mateusza Morawieckiego, pana ministra finansów Pawła Szałamachę, a wkrótce dołączy do nich wybrany w czerwcu z namaszczenia Wszechwładnego – nowy prezes Narodowego Banku Polskiego. Powstanie sytuacja, której pierwsze przejawy już widzimy. To nie tylko ułomność rządzenia wynikająca z dwuwładzy a coś zdecydowanie gorszego- celowe wzajemne ograniczanie i krępowanie władzy między rywalizującymi o przywództwo i przywileje polityczne najwyższymi urzędnikami.
Problem Jarosława Kaczyńskiego dotyczy metody rządzenia, którą należy stosować po wyjściu z opozycji i przejęciu władzy. Otóż uważam, że w chwili kiedy wygrało się wybory i rządzi się samodzielnie, bez koalicjanta politycznego i parlamentarnego należy zmienić sposób kierowania podległymi strukturami z zarządzania poprzez konflikty na tworzenie i zarządzanie zgodnie współpracującymi zespołami ludzi. Ponieważ tego nie ma, to obserwujemy już bezwzględną walkę o wpływy i zakres kompetencji między najwyższymi urzędnikami. Polem bitwy jest obsada ważnych stanowisk w ministerstwach, instytucjach, urzędach i firmach państwowych a także rozmiary środków finansowych, głównie budżetowych jakie znajdą się w dyspozycji konkretnego ministra. Ta walka trwa. Minęło już ponad pół roku rządów, a ustaw fundamentalnych z punktu widzenia nowego podejścia do gospodarki z gabinetów ministerialnych do Sejmu wpłynęło niewiele. Natomiast wydłuża się lista nazwisk osób powołanych na wysokie stanowiska a rekomendowanych przez bądź to ministrów, bądź premierów.
Ten stan rzeczy źle wróży. Po zakończeniu rozgrywki o stanowiska już istniejące czeka nas druga runda, która polegać będzie na tworzeniu nowych stanowisk biurokratycznych „dla swoich”. By umocnić się główni gracze będą powiększali swoje drużyny tworząc wysoko płatne, nikomu niepotrzebne urzędy i posady. Tak bywa zawsze, gdy mając pełnię władzy swoje otoczenie buduje się z ludzi zaufanych, ale nie mających dostatecznych kompetencji, doświadczenia i predyspozycji do rządzenia.
Problem jest tym poważniejszy, że sam Jarosław Kaczyński daje sygnały, że chciałby stopniowo przekazywać władzę swoim następcom. Walka o tę schedę, nie miejmy złudzeń, już się rozpoczęła. Z pewnością włączy się do niej urzędujący prezydent. Źle by się stało, gdyby pojedynek o przywództwo „wymknął się spod kontroli” i toczył ze szkodą dla państwa i narodu. Tym gorzej, że czas w perspektywie międzynarodowej Polsce nie sprzyja, a czyhających na jej słabość na zewnątrz i wewnątrz jest wielu.