Dobrych podręczników do nauki ekonomii jest sporo. Ale ani jeden nie opisuje i nie bada „ekonomii szarej strefy”. Nie znam ekonomisty, który ukazał, zbadał mechanizmy, reguły, prawa a także motywacje psychologiczne rządzące zachowaniami w szarej strefie. Nikt też przekrojowo nie przedstawił powiązań i współzależności, siły oddziaływania i częstotliwości występowania zjawisk wspólnych dla legalnej i szarej strefy. Od razu wyjaśniam, że przez szarą strefę rozumiem działalność gospodarczą prowadzoną z pełną świadomością łamania prawa podatkowego czyli mającą na celu zaniżanie bądź unikanie płacenia podatków.
Czy warto i należy nad tym dumać i o tym pisać? Moim zdaniem tak. Przecież według szacunków w szarej strefie pracuje w Polsce, wiedząc bądź nie wiedząc o tym, kilka milionów ludzi. Kim są? Ukraińcami, których liczyć można w setkach tysięcy, ale też pracownikami wielkich korporacji i sieci handlowych oficjalnie zatrudnionych, ale których firmy – pracodawcy oszukują na podatkach. Są to też mali, średni i duzi polscy przedsiębiorcy, którzy świadomie, często przymuszeni opresyjnością przepisów podatkowych bądź nierówną konkurencją, decydują się prowadzić działalność naruszając przepisy podatkowe. Są to w końcu bezwzględni i chciwi cwaniacy nie uznający ograniczeń wynikających z przepisów podatkowych, co gorsza częstokroć łamiący reguły współżycia społecznego.
Warto podjąć ten temat, gdyż kwoty zaniżonych podatków i wynikające stąd problemy budżetu państwa są ogromne. Pytanie nabiera szczególnej aktualności teraz, gdy rząd, ministrowie finansów i sprawiedliwości oraz podległe im służby podjęli zdecydowaną walkę o skuteczniejszą ściągalność danin.
W niniejszym szkicu skupię się na konsekwencjach walki z szarą strefą oraz moich propozycjach w tej materii.
Postawmy pytanie. Jak zareagują przedsiębiorcy na zintensyfikowaną przez rząd egzekucję podatków?
Ci którzy dysponują pokaźnym, nagromadzonym przez lata majątkiem, podejmą decyzję o wycofaniu się z „lewych interesów”. Oni nie będą chcieli ryzykować. Pytanie, które będą musieli przed sobą postawić brzmi – „w co się bawić?” Jaką działalność podjąć, gdzie i w co zainwestować wiedząc, że trzymanie pieniędzy w skarpecie bądź w banku jest marnotrawstwem.
Już w czasie potrzebnym im do podjęcia decyzji znaczna część bądź całość nagromadzonych środków finansowych zostaje unieruchomiona, zamrożona i wyłączona z cyrkulacji. Dla rynku zarówno legalnego, jak i szarego oznacza to ograniczenie popytu i spowolnienie obiegu pieniądza. Przedsiębiorcy, którzy byli aktywni w szarej strefie dokonywali zakupów surowców i materiałów, zatrudniali pracowników – robili to po części oficjalnie, po części „na lewo”. I jedni i drudzy zarobione pieniądze wydawali na legalnym i nielegalnym rynku. Tu powstawał naturalny punkt styczny szarej strefy z rynkiem legalnym a skala tej współzależności w polskiej gospodarce z pewnością nie była marginalna.
Bądźmy jednak pewni, że przymus inwestowania przedsiębiorcy funkcjonujący w szarej strefie czują z reguły mocniej niż pozostali. Wynika to z faktu „konieczności legalizowania” luksusowej konsumpcji, jak również poczucia obowiązku lokowania majątku w dobra, które nie tracą na wartości z powodu inflacji. To właśnie przedsiębiorcy szarej strefy najczęściej obdarzeni są „genem biznesmena” i „smykałką do interesów”. Oni po prostu chcą zarabiać.
Pojawia się zatem następne pytanie, jak zainwestują zgromadzone środki?
Najprostsza odpowiedź brzmi: w nieruchomości, mieszkania, domy, place, ziemię. Ogólna reguła ekonomiczna mówi, że takie inwestycje są najbezpieczniejsze, a w długim horyzoncie czasowym na nich się zarabia, a nie traci. Polska, jako kraj i Polacy jako społeczeństwo na dorobku, przez wiele jeszcze lat będą pracować, oszczędzać, zaciągać kredyty na budowę mieszkań i domów. Ryzyko poniesienia straty ulokowanych tu pieniędzy jest więc znikome.
I tak też się dzieje od ponad roku, gdy rząd wypowiedział wojnę szarej strefie. Obserwujemy boom mieszkaniowy. Rocznie budowanych jest ponad 100 tysięcy mieszkań. Ale widzimy też, że czynsz w mieszkaniach na wynajem rośnie wolno, a zatem opłacalność takich inwestycji maleje. Popyt na małe mieszkania jest spory. W dużych miastach wynajmują je chętnie przyjezdni szukający pracy, studenci i Ukraińcy. Popyt na mieszkania większe spada bądź się stabilizuje. Tak czy inaczej okres „zwrotu” z inwestycji w mieszkanie na wynajem przekracza z reguły 7, a bywa że 10 lat. Czy taką inwestycję uznać należy za efektywną? Tak, ale tylko pod warunkiem, że nie było innej, lepszej alternatywy. Ale zarówno z punktu widzenia mikro, jak i makroekonomicznego jest to inwestycja o niskiej rentowności. Przypomina ona bardziej zamrażanie pieniędzy i godzenie się na niski zysk dla uniknięcia straty niż pogoń za maksymalnym zarobkiem.
Dlatego uważam, że za rok, najwyżej dwa boom w budownictwie mieszkaniowym wyhamuje. Będzie to efektem zarówno wzrostu kosztów: robocizny, materiałów, surowców, ceny działek jak i osłabienia popytu wobec względnego nasycenia rynku.
Czy istnieją inne, atrakcyjne możliwości inwestowania dla pragnących wyjść z szarej strefy? Okazuje się, że takich możliwości tak naprawdę nie ma.
Lokowanie pieniędzy w bankach na dłuższy termin zakrawa dziś na kpinę. Oprocentowanie tych lokat nie przekracza 3%, a po odliczeniu wskaźnika inflacji i podatku Belki często przynosi stratę.
Inwestowanie w akcje spółek notowanych na giełdzie przy prowadzonej przez państwo polityce „odsysania” środków z funduszy emerytalnych, przy obowiązującym podatku Belki i przy o wiele atrakcyjniejszym poziomie wskaźników giełdowych na świecie – mówiąc wprost – przy „dryfowaniu na mieliznę” warszawskiej giełdy mija się z celem. Obroty na niej od wielu już lat nie przekraczają średnio kilkuset milionów złotych dziennie. Jeszcze bardziej przygnębiająco brzmi informacja, że w dobie, gdy premier Mateusz Morawiecki nawołuje do repolonizacji instytucji finansowych i firm, na rodzimej giełdzie ponad 55% obrotów generują inwestorzy zagraniczni i ich udział rośnie. Drobni inwestorzy stanowią o 14-16% . Polskie fundusze inwestycyjne to około 30% obrotów na giełdzie i ich udział spada.
Czy to oznacza, że polscy przedsiębiorcy znajdą się w próżni? Otóż nie. Pojawił się pomysł pociągający z punktu widzenia indywidualnego inwestora ale groźny, by nie powiedzieć zabójczy z punktu widzenia zarówno rynku, jak i budżetu państwa. Co mam na myśli? Kryptowaluty. Jak króliki z kapelusza w internecie, a zatem na rynku zjawiają się firmy, które zachęcają, szkolą do inwestowania w kryptowaluty. Najczęściej są to firmy o zagranicznym rodowodzie i adresie, które przekonują, że „wystarczy trącić sroczkę w ogonek, a wyskoczy złoty pierścionek”.
Czemu inwestowanie w kryptowaluty dla byłych bądź aktualnych „aktywistów” szarej strefy wygląda zachęcająco? Ponieważ forma inwestycji jest prosta, a potencjalny zarobek pokaźny. Co trzeba mieć? Należy kupić – im więcej tym lepiej – zubożonych wersji komputerów, a raczej maszyn obliczeniowych wraz z kartami graficznymi, oprogramowaniem i zabezpieczyć … spory przydział mocy w postaci energii elektrycznej. Komputery, które w slangu nazywamy koparkami mają liczyć 24 godziny na dobę. Dodatkowym czynnikiem, który kusi jest fakt, że ten rodzaj działalności na chwilę obecną nie podlega żadnym regulacjom podatkowym. Inwestowanie w kryptowaluty ma jeszcze jedną cechę atrakcyjną i ważną dla przedsiębiorców ceniących sobie komfort działania w pojedynkę. Nie wymaga organizowania procesu pracy polegającego na zatrudnianiu pracowników, nadzorze nad nimi i kontroli. Szczególnie dziś, gdy o pracownika coraz trudniej, a koszty robocizny szybko rosną, mieć „z głowy” listę problemów z tym związanych działa na wyobraźnię i zachęca do ryzyka.
Technologia blockchain przyniesie z pewnością nowe, rewolucyjne zastosowania w wielu dziedzinach: informatyce, komunikowaniu się, gospodarce. Postęp z nią związany to na dzisiaj jeszcze wielka niewiadoma, ale już teraz widać, że pojawiła się pokusa wykorzystania jej dla celów czysto spekulacyjnych.
Jeśli inwestowanie w nieruchomości traktujemy jako działalność gospodarczą o malejącej efektywności, to kryptowaluty są klasycznym przykładem spekulacji finansowej, gdzie realne kapitały są odłączane od gospodarki, nie tworzą żadnego produktu ani usługi. Co więcej, ponieważ kryptowaluty są „bezpaństwowcami” należy liczyć się z transferem zagranicę rodzimych środków pieniężnych i zubożaniem krajowego rynku. Nawet jeśli uznać, a trzeba to zrobić, że szaleństwo kryptowalut będzie się rozszerzać i Polski nie ominie, to tym bardziej należy pomyśleć nad propozycjami i rozwiązaniami, które przyciągną polskich i zagranicznych inwestorów do rodzimej gospodarki.
Poszukiwanie rozwiązań zaadresowanych głównie do polskich przedsiębiorców jest tym pilniejsze, że walka władz z szarą strefą okazuje się być skuteczna przede wszystkim na jednym odcinku – właśnie na froncie przeciw rodzimym, głównie małym i średnim przedsiębiorcom. W walce z nadużyciami podatkowymi wielkich korporacji i firm zagranicznych rezultaty są mizerne. Dochody z podatku CIT i akcyzy, czyli od osób prawnych rosną nieznacznie. Oznacza to, że wielki kapitał nadal unika opodatkowania i nieuczciwie się bogaci. Ponieważ jednak ograniczono szarą strefę w odniesieniu do małych i średnich przedsiębiorców, to oczywistym jest, że ich sytuacja pogorszyła się po dwakroć. Po pierwsze zarabiają mniej niż kiedyś, po drugie – zarabiają mniej w stosunku do zagranicznych konkurentów. Taki stan rzeczy powinien przekonać rządzących, że należy zaproponować rozwiązania, które poprawią rentowność inwestycji rodzimym przedsiębiorcom. Wyzwolą energię tworzenia i wymyślania.
To, co teraz zaproponuję prawdopodobnie zabrzmi jak herezja. Ja jednak uważam, że warto się zastanowić. Ponieważ byłym „aktywistom” szarej strefy wysoki poziom dochodów „wszedł w krew” uważam, że przyciągnięcie ich uwagi, nakłonienie do inwestowania w legalną gospodarkę byłoby możliwe i łatwiejsze, gdyby od określonej wielkości poniesionych nakładów dla wszystkich polskich przedsiębiorców (w tym „wychodzącym” z szarej strefy) wprowadzić 3 a może 5-letnie zwolnienie z podatku dochodowego. Chodzi o to, by uruchomić psychologiczny mechanizm przyciągania ich do legalnej działalności gospodarczej, by środki, którymi dysponują zaczęły nakręcać koniunkturę, a oni sami mieli poczucie bezpieczeństwa i sensu prowadzonej działalności.
Po drugie – uważam, że najwyższa pora podjąć działania „reanimujące” warszawską giełdę. Od wielu lat jest ona bytem zamierającym, podczas gdy giełdy europejskie i światowe pęcznieją od obrotów i lokowanych tam pieniędzy. Należy zlikwidować tzw. podatek Belki, wprowadzić obowiązek wypłaty godziwej dywidendy akcjonariuszom przez spółki będące pod kontrolą państwa. Należy wyjaśnić, co stanie się z pozostałością kapitałów zgromadzonych w OFE. Należy wreszcie stworzyć zachęty dla inwestujących na giełdzie. Wszystko to ożywiłoby, ale i ustabilizowało rynek finansowy w Polsce, przyciągnęło inwestorów rodzimych i zagranicznych.