Jest pan przedsiębiorcą czy politykiem?
– Do biznesu trafiłem, zanim pomyślałem o polityce. To było jeszcze za czasów komuny, a robienie prywatnego biznesu w tamtych latach było doskonałą szkołą życia. Wtedy to wykładałem ekonomię na Uniwersytecie Warszawskiem, ale teoria i praktyka okazały się całkowicie rozbieżne.
Pochodzę z rodziny, która od zawsze była związana z patriotyczną Polską i walką o niepodległość. Od najmłodszych lat miałem wpojone, że trzeba się interesować sprawami kraju, dlatego zaangażowałem się w działania Solidarności i podziemia. I kiedy przyszły nowe czasy, doszedłem do wniosku, że moja wiedza – a specjalizowałem się w rozwoju gospodarczym krajów słabo rozwiniętych – znakomicie przyda się w wolnej Polsce. Wtedy postanowiłem wejść do polityki. Miałem wielu przyjaciół z czasów Solidarności, ale założyłem sobie, że żeby zająć się polityką na poważnie, muszę mieć własne pieniądze. Bo nie może być tak, by w polityce ktoś mi mówił, co mam robić czy mówić, bo mi za to płaci. W tych ciężkich czasach udało mi się odnieść sukces w biznesie i dzięki temu mogłem wejść do polityki na własnych warunkach. Dlatego mogę mówić, że uprawiam ją za własne pieniądze; bo nawet będąc posłem, nigdy nie brałem pieniędzy z sejmu. Dziś czuję się przedsiębiorcą, który chce wrócić do polityki po to, by reprezentować środowisko przedsiębiorców. Nie wiem, czy czytelnicy zdają sobie z tego sprawę, ale obecnie w żadnej z ekip – czy to w PiS-ie, czy w Platformie, czy w jakiejś innej partii – na czołowych miejscach nie ma żadnego ekonomisty czy przedsiębiorcy. W poprzednim sejmie praktycznie ich nie było, co jest zaprzeczeniem reguły obowiązującej na świecie. Bo na całym świecie w parlamentach zasiadają najczęściej prawnicy, ekonomiści, przedsiębiorcy i dopiero później przedstawiciele innych zawodów.
Z czego wynika niechęć przedsiębiorców do angażowania się w życie polityczne? Czy z braku zaufania do polityków? Czy z tego, że we własnym biznesie można więcej zarobić, a dodatkowo nie jest się na świeczniku?
– To złożona kwestia, ale spróbujmy ją uporządkować. Po pierwsze mechanizm awansowania do polityki w Polsce jest skrajnie zły. Nie awansuje się do niej ludzi, którzy mają jakiś dorobek, czy ludzi, którzy mają własne zdanie. Przeciwnie – wpuszcza się tam osoby, które nigdy nie zarobiły własnych pieniędzy i niczego nie osiągnęły. Wpuszcza się osoby potulne, grzeczne, które akceptują przełożonego albo najlepiej wodza partii. I to jest mechanizm zabójczy.
Po drugie: dlaczego przedsiębiorcy nie trafiają do polityki? Przede wszystkim dlatego, że u nas polityka stała się takim miejscem, w którym przedsiębiorca właściwie nie ma nic do powiedzenia. Mnie chodzi o to, żeby całe środowisko przedsiębiorców zrozumiało, że musi mieć w sejmie swoją reprezentację, bo w pojedynkę niczego nie osiągnie. Niestety, przez 30 lat wolnej Polski środowisko przedsiębiorców nie stworzyło żadnej struktury, która byłaby jego reprezentacją na zewnątrz. Co prawda są różne stowarzyszenia, ale nie ma – tak, jak w Niemczech czy we Francji – samorządu gospodarczego. A tylko taki samorząd może wykreować reprezentację, która będzie partnerem dla rządzących czy związków zawodowych.
Po trzecie: polskich przedsiębiorców w ostatnich latach pokazuje się coraz częściej jako ludzi egoistycznych, skłonnych do krętactw i oszustów, bez mała przestępców. Tymczasem przepisy dotyczące polskiej przedsiębiorczości są na tyle skomplikowane, a jednocześnie głupie, że przedsiębiorca jest skazany na ich łamanie, omijanie albo naginanie. Musi to robić, by jego firma przetrwała, a pracownicy mogli zarabiać. Jednak przez to polscy przedsiębiorcy żyją w ciągłym strachu i niepokoju, że ktoś do nich przyjdzie i ich rozliczy albo ukarze. To wszystko spowodowało, że przedsiębiorcy wycofali się z życia publicznego. A to jest największy błąd. Uważam, że są dwa środowiska skazane na odpowiedzialność za państwo. Z jednej strony inteligencja, która niestety w tej chwili jest lekceważona i daje się przekupywać, a z drugiej – środowisko przedsiębiorców. To oni kreują fundament materialny tego państwa. Jeśli nie wezmą za to odpowiedzialności, to nie będzie państwa polskiego.
Można odnieść wrażenie, że w trwającej kampanii wyborczej partia rządząca chce podzielić Polaków na dwie grupy. Jedną grupą będą beneficjenci ich obietnic, a drugą osoby, które te obietnice sfinansują, czyli przedsiębiorcy.
– To, co robią politycy Prawa i Sprawiedliwości, to budowanie podziałów, bez mała przepaści, między środowiskiem przedsiębiorców i pracobiorców. PiS pokazuje, że jedni powinni, a drugim się należy. Jedni powinni dać, a drudzy powinni wziąć. To jest absurd ekonomiczny. PiS chce budować państwo na konflikcie – używając dawnego nazewnictwa – klas społecznych. A państwo oparte na konflikcie nigdy nie będzie dynamiczne. A Polska musi się dynamicznie rozwijać, bo świat cały czas pędzi, a my jeszcze musimy go gonić. Jak nie będziemy się rozwijać, to nie przetrwamy. Dlatego moja ocena czterech lat rządów PiS-u, z punktu widzenia przedsiębiorców, jest negatywna. Te lata pokazały, że w polityce socjalnej można poprawić los ludzi i to jest dobre. Ale nie powinno to być połączone z myślą, że trzeba poprawiać los ludzi kosztem polskiego małego i średniego przedsiębiorcy.
Aby poprawić los Polaków, PiS proponuje podniesienie pensji minimalnej do 4 tys. zł. Uważa pan to za dobry pomysł?
– Ta propozycja rządu jest zła! Jest zła, ponieważ z punktu widzenia przedsiębiorców oznacza wzrost funduszu płac, czyli wzrost kosztów przedsiębiorstwa. A jeśli koszty rosną, a przedsiębiorca nie może podnieść cen swoich produktów, to będzie mniej zarabiał. A jeżeli on mniej zarobi, to jego firma będzie mniej konkurencyjna zarówno na rynku krajowym, jak i zagranicznym. Nie przez przypadek co roku upada ponad 10 tys. polskich rodzinnych sklepów. A po podniesieniu pensji minimalnej będzie ich upadać jeszcze więcej. Dlatego to jest rozwiązanie ułomne. Ale jest alternatywa, którą proponuję od lat. Trzeba podnieść kwotę wolną od podatku do co najmniej 50 tys. zł rocznie. To da pracownikom wyższe dochody, bo w większości nie będą musieli płacić podatku dochodowego. A jednocześnie ta swoista podwyżka płac nie będzie dodatkowym kosztem dla przedsiębiorców. Przez to nie spadnie konkurencyjność polskich firm; przeciwnie – będą mogły inwestować nadwyżki i stawać się coraz bardziej konkurencyjne na rynkach zagranicznych. Oczywiście w takim przypadku państwo zarobiłoby mniej. Ale jeżeli to dokładnie policzymy, dojdziemy do wniosku, że oczywiście zmniejszą się wpływy z PIT-u, ale te pieniądze powrócą do kasy państwa w postaci VAT-u i innych podatków, bo przecież ludzie te pieniądze wydadzą i nakręcą polską gospodarkę.
No tak, ale chyba nie wszyscy rozumieją te mechanizmy. Podniesienie pensji minimalnej jest jasne, bo wypłata będzie wyższa. A przy podniesieniu kwoty wolnej od podatku o ile może wzrosnąć pensja przeciętnego Kowalskiego?
– Jeżeli pensja minimalna wzrośnie do 4 tys. zł brutto, to pracownik otrzyma na rękę ok. 2,8 tys. zł. Przedsiębiorcy będą musieli do tego dołożyć kolejne 2 tys. podatków i fundusz płac przekroczy 6 tys. zł na osobę. Natomiast jeżeli podniesiemy kwotę wolną od podatku do poziomu 50 tys. zł rocznie, to nawet pracownik zarabiający 4 tys. netto, a nie brutto, nie będzie musiał płacić podatku dochodowego. W jego kieszeni te 4 tys. zł zostaną. Natomiast przedsiębiorca będzie miał taki sam fundusz płac, jak poprzednio. I to jest ta fundamentalna różnica. Pracownik zarobi więcej, przedsiębiorca nie będzie do tego dokładał. A rząd nie będzie musiał napinać muskułów, żeby kosztem przedsiębiorców podnosić płacę Polaków. Przy podniesieniu kwoty wolnej od podatku zyskają zarówno pracownicy, jak i przedsiębiorcy.
To dlaczego obecny rząd nie chce tego zrobić?
– Nie chcę być sędzią i bardzo się tej roli wystrzegam, ale trzeba stwierdzić fakt, że na czołowych stanowiskach w obecnym rządzie nie ma ekonomistów. Nawet pan premier nie jest ekonomistą, nad czym mocno ubolewam; chociaż go szanuję, bo przyjaźniłem się z jego ojcem jeszcze od czasów podziemia. Ale mówiąc wprost – tam nie ma ekonomistów, a tym bardziej ekonomistów z wizją. A dlaczego nie podniosą kwoty wolnej od podatku? Mogę tylko podejrzewać, że chodzi tutaj o obawy dotyczące kwestii budżetowych. Jeżeli podniesiono by kwotę wolną od podatku do 50 tys. zł rocznie, to uruchomiono by mechanizm, który spowoduje, że rząd straci kontrolę nad tym, ile ludzie zarabiają. Bo większość Polaków nie będzie musiała deklarować podatku dochodowego. A to jest dziś wręcz czymś niewyobrażalnym. W takiej sytuacji urzędnicy w skarbówkach nie mieliby co robić, Polacy nie musieliby wypełniać PIT-ów, a wszystko by się kręciło. Ale PiS tego nie robi, bo chce ingerować w życie każdego obywatela. A jak partia chce ingerować we wszystko, to szuka każdej możliwej drogi – czy to administracyjnej, czy finansowej, żeby wdepnąć w życie zwykłego człowieka.
Czyli sugeruje pan, że partia rządząca chce mieć wpływ na każdy element życia obywatela. Że rząd boi się dać ludziom swobodę i wolność wyboru w kwestiach bezpieczeństwa finansowego?
– Absolutnie tak. Od wielu lat powtarzam, że przedsiębiorczość oznacza wolność. Przedsiębiorczość w Polsce będzie mocna wtedy, kiedy Polacy będą właścicielami dużych majątków. A co to oznacza? Trzeba mieć akcje, udziały, nieruchomości, ziemię, pieniądze czy firmę. Tak należy rozumieć wolność, ale my jej w Polsce nie mamy. Nie mieliśmy jej za komuny, a potem w wolnym kraju przyszła ona dla niewielu, a dla całej reszty została przysłowiowa micha zupy. Dlatego też podkreślę jeszcze raz – przedsiębiorczość oznacza wolność, przedsiębiorczość oznacza własność, przedsiębiorczość oznacza wybór. Tymczasem w Polsce od dłuższego czasu ten wybór jest przedsiębiorcom ograniczany. Oni nie mają swobody działania ani wsparcia państwa. Państwo zamiast pomagać, nastaje na przedsiębiorców i tworzy wokół nich otoczkę, że każdy przedsiębiorca jest podejrzany o oszustwa. A jednocześnie państwo polskie wspiera kapitał zagraniczny, który dominuje w naszym kraju, zarówno w sferze produkcji, jak i handlu. To kapitał zagraniczny dyktuje nam warunki i przyciska do ściany polskie firmy.
To jakie widzi pan rozwiązania? Jak można to naprawić?
– Ja już nie mam złudzeń. Obecny rząd nic nie zrobi, dlatego startuję w tych wyborach – żeby to zmienić. Chcę, żeby przedsiębiorcy uwierzyli, że muszą wystawić swoją reprezentację do sejmu. Oni muszą wywalczyć taką relację z władzą, żeby ta się z nimi liczyła w kwestiach związanych z gospodarką. Widać, że jeżeli dalej będzie rządził PiS, to będzie szukał takich rozwiązań, w których dyktuje reguły gry. Dzieli i rządzi według własnych kryteriów, nikogo nie pytając o zdanie. To się musi skończyć.
Czyli w sejmie chce pan walczyć o podniesienie kwoty wolnej od podatku i o dobre traktowanie polskich firm. O co jeszcze?
– Wymienię tylko najważniejsze kwestie. Uważam, że oszczędności Polaków powinny być nieopodatkowane. Dziś nie dość, że odsetki w bankach są na skandalicznie niskim poziomie, to jeszcze od tego minimalnego zysku zabiera się Polakom 19 proc. w tzw. podatku Belki. To się musi skończyć. Istnieją również zakusy partii rządzącej, która chce opodatkować zapisy testamentalne nawet w kręgu najbliższej rodziny, na co nie można pozwolić. Kolejnym moim zadaniem na tę kadencję będzie wywalczenie amnestii podatkowej dla polskich małych i średnich firm. Tego typu rozwiązania były stosowane nawet za komuny, a teraz państwo nie chce odpuścić i darować naszym rodzimym firmom zaległości wobec ZUS-u. To nie są duże sumy, ale dla małych firm potrafią być uciążliwe i ciągną je na dno. Jeżeli daruje się im te zaległości, będą mogły znowu ruszyć z kopyta. Kolejna propozycja to pomysł zbliżony do systemu niemieckiego, a polegający na tym, że przedsiębiorcy mogą przez pewien okres, powiedzmy 25 lat, płacić składkę na ZUS, a potem zaprzestać tych opłat. To wszystko trzeba rozpocząć od rozmów polskich przedsiębiorców z rządem. Bez takich rozmów Polska nie ruszy do przodu.
Materiał finansowany przez Komitet Wyborczy PSL Fot. Szymon Wykrota
https://www.cozadzien.pl/radom/dariusz-grabowski-pis-buduje-podzialy-to-sie-musi-skonczyc/59653