JEDNOLITY PODATEK NA ŁOPATKACH

Jednolity podatek to pomysł sprzed lat. Dziś „podejście” pod ten pomysł rozpoczęła ekipa „dobrej zmiany”. Jeśli byli rządzący i obecnie rządzący proponują to samo, należy zastanowić się skąd nagle taka zgodność idei, o co naprawdę chodzi. Moim zdaniem  trzeba jednak wykazać czujność, by nie znaleźć się w sytuacji, „że aż strach się bać”. Sam pomysł…

Continue reading →

WYBIERAJ – EMIGRACJA ALBO BEZROBOTNY ZAWODOWY

Zacznijmy od faktów.

W poszukiwaniu pracy wyemigrowały 2-3 miliony Polaków, głównie młodych, zdolnych, aktywnych, energicznych. By uchwycić skalę zjawiska powiem, że wielkość ta odpowiada dziesięcioletniemu przyrostowi naturalnemu w Polsce. To tak, jakby w ciągu dekady Polacy nie rodzili się, a wyłącznie wymierali.

Według ostatnio przeprowadzonych badań około półtora miliona dorosłych Polaków jest zdecydowanych wyemigrować w poszukiwaniu pracy. Co gorsza, w sumie około cztery miliony naszych rodaków poważnie rozważa emigrację za pracą. Główne powody i motywy ich decyzji to zarobki i lepszy standard życia. Najliczniejszą grupę potencjalnych emigrantów stanowią ludzie młodzi do 35 roku życia (ponad 60%), mieszkańcy województw wschodnich i południowych ze wsi i małych miasteczek. Co ciekawe, za próg wynagrodzenia powyżej którego gotowi byliby zostać i pracować w Polsce uznają kwotę około 2,5 tysiąca złotych netto. Dodajmy, że według oficjalnych statystyk zarejestrowanych bezrobotnych w Polsce jest około półtora miliona.

Zjawiskiem nowym, o wysokiej dynamice, którego lekceważyć nie należy jest imigracja zarobkowa do Polski około jednego miliona Ukraińców. Gdzie znajdują zatrudnienie? Przede wszystkim w rolnictwie, budownictwie, usługach, handlu. Wykonują prace ciężkie, niskopłatne, bez przestrzegania kodeksu pracy, respektowania norm zdrowotnych i ekologicznych.

Pora wyciągnąć wnioski.

Pierwszy z nich: błędna polityka wysokiego opodatkowania niskich płac doprowadziła do wyrugowania części Polaków z wykonywania zawodów przejętych następnie przez Ukraińców. Gdyby jednocześnie Polacy znajdowali zatrudnienie w zawodach wyżej płatnych, cieszących się większym szacunkiem bądź prestiżem moglibyśmy powiedzieć, że nic złego się nie dzieje. Ale tak nie jest, czego dowodem właśnie chęć emigracji około półtora miliona Polaków o niskim wykształceniu. A zatem polityka kolejnych rządów polega na kreowaniu mechanizmów ekonomicznych, rugowania Polaków z rynku pracy i rozszerzania tego rynku dla Ukraińców. W konsekwencji polityka ta wymusza na młodych Polakach emigrację zarobkową. To jest prawda, której nikt głośno nie ma odwagi powiedzieć.

Wniosek drugi: wysokie opodatkowanie niskich dochodów stoi w całkowitej sprzeczności z próbą wprowadzenia polityki prokreacyjnej poprzez ustawę 500+. Tam, gdzie zmusza się do emigracji, utrudnia zakładanie i samowystarczalność materialną rodzin nie należy liczyć na wysoki przyrost naturalny.

Wniosek trzeci: znaczna część Ukraińców pracuje na szaro bądź czarno czyli nie płaci w Polsce podatków. Ile z tego tytułu wynoszą straty budżetu? Warto spytać ministra finansów. Co więcej, Ukraińcy starają się zarobione pieniądze zaoszczędzić, czyli ograniczają własną konsumpcję, zmniejszają popyt ku utrapieniu producentów i handlowców w Polsce. Ci ostatni przecież nie sprzedawszy i nie zarobiwszy zapłacą mniejsze podatki. Ukraińcy zaoszczędzone złotówki wymieniają na dolary i wywożą z Polski, czym pogarszają bilans płatniczy, ograniczają obieg pieniądza a w sumie rozmiary inwestycji i wynikającego stąd przyrostu zatrudnienia w Polsce. Według moich szacunków skala wywozu dewiz z Polski przez Ukraińców wynosi od trzech do pięciu miliardów złotych.

Wniosek czwarty: pod znakiem zapytania postawić należy działalność urzędów pracy i całego systemu „kojarzenia” pracodawców z pracownikami. Jaki sens mają szkolenia, przekwalifikowania, kursy i tym podobne przedsięwzięcia dla młodych ludzi bez kwalifikacji, jeśli pracy dla nich nie będzie, bo Ukraińcy podejmą ją za niższą płacę. Mamy do czynienia z grą pozorów, gdzie urzędy pracy udają, że troszczą się o bezrobotnych a bezrobotni udają, że szukają pracy. Wychowaliśmy dzięki złemu prawu pracy i prawu podatkowemu zastępy, o których  bard Warszawy Stanisław Grzesiuk śpiewał, że każdy z nich „jest chłop morowy i bezrobotny jest zawodowy”.

Zastanówmy się nad przewidywanym rozwojem wypadków. Należy obawiać się pogarszania sytuacji ekonomicznej i politycznej na Ukrainie. Destabilizacja w tym kraju, która może nastąpić niebawem, wywoła zwiększony napływ imigrantów zarobkowych do Polski. Rozszerzy to strefę pracy na szaro i czarno, ale co ważniejsze może wzmóc presję na spadek realnych wynagrodzeń tam, gdzie Ukraińcy znajdują zatrudnienie. W konsekwencji pogorszy się pozycja polskich pracowników, zmniejszą możliwości znalezienia pracy, wzmocnią motywacje do emigracji z Polski. O konsekwencjach powyższych zjawisk dla budżetu państwa pisałem powyżej.

Co zatem należy zrobić?

Za najważniejsze uważam szybkie i radykalne uporządkowanie systemu wynagradzania i opodatkowania najniższych wynagrodzeń poprzez zwiększenie kwoty wolnej od podatku do poziomu właśnie 2-2,5 tysiąca złotych miesięcznie, czyli poziomu postulowanego przez potencjalnych emigrantów. Porównajmy – środki przeznaczone na ustawę 500+ pozwoliłyby zatrudnić dwa miliony bezrobotnych i powiększyć ich wynagrodzenie o około tysiąc złotych z obecnego minimum wynoszącego 1355 złotych netto. A to przecież oznacza, że potencjalni emigranci zdecydowaliby się na pozostanie w Polsce, tu konsumowali i płacili podatki, tu zakładali rodziny i mieli dzieci. Należy także obniżyć narzuty na płace (ZUS) dla najniżej płatnych zawodów. Przedsiębiorców zaś należy premiować ulgami inwestycyjnymi, przyspieszonym i zwiększonym odpisem amortyzacyjnym.

Naiwnością jest mniemać, że napływ Ukraińców do Polski uda się ograniczyć bądź zlikwidować metodami administracyjnymi. Jest już za późno. Są firmy, branże, które całą kalkulację oparły na tanim robotniku ukraińskim. Byłoby głupotą je niszczyć. Należy zatem zalegalizować pracę Ukraińców w Polsce w taki sposób, by przestało się opłacać zatrudniać ich nielegalnie, a ich samych zniechęcić do takiej pracy. Służyć do tego może podatek ryczałtowy.

Należy także przeciwdziałać aprecjacji złotówki względem dolara, dążyć do osłabienia jej kursu, a zatem nie naśladować bezwolnie polityki Europejskiego Banku Centralnego kierowanego pod dyktando i w interesie Niemiec. Polityka mocnego złotego ma swoje konsekwencje na rynku zatrudnienia w Polsce, szczególnie w zawodach niskopłatnych. Zwiększa napływ imigrantów zarobkowych z Ukrainy, a Polaków „wypycha” na emigrację. I jednym i drugim się to opłaca, ale Polska traci pod każdym względem.

Należy także odebrać Ukraińcom prawo do ubiegania się o 500 złotych na dziecko, co zostało wpisane w tak rozreklamowaną przez rząd ustawę. Szacować można, że około 100 tysięcy Ukraińców skorzysta z takiej dopłaty. Pytam o co chodzi rządowi? Czy o tworzenie dodatkowych zachęt dla imigrantów zarobkowych z Ukrainy? Przecież to rząd deklarował, że zależy mu na przyroście naturalnym Polaków, a nic nie wspominał o Ukraińcach.

     Uważam, że program zmian w polityce społecznej i socjalnej obiecany wyborcom przez rządzących, nie zweryfikowany i nie podporządkowany mądremu programowi ekonomicznemu, w którym na czołowym miejscu postawiony zostanie los i interes małego i średniego polskiego przedsiębiorcy może zakończyć się porażką polityczną. Realne koszty poniosą pracownicy i polskie rodziny.

Kto chce nam odebrać gotówkę?

Kiedy rząd w ostatnich tygodniach wystąpił z inicjatywą ustawy ograniczającej obrót gotówkowy między przedsiębiorcami do kwoty 15 000 złotych dla jednej faktury, mój nos wyczuł, że będą następne pomysły w tej tonacji. Ponieważ nie chciałem straszyć, krakać i wywoływać wilka z lasu – milczałem. I oto niestety moje przewidywania spełniły się w myśl zasady, że jak jest źle to może być zawsze gorzej czyli… wilk wyszedł z lasu sam. O kim mowa?

O Panu senatorze Grzegorzu Biereckim, przewodniczącym komisji Finansów Publicznych, prezesie SKOK. Wspierany przez świtę prześwietnych doradców pan prezes raczył był udzielić wywiadu, w którym stwierdził co następuje: „Obrót gotówkowy powinien być ograniczony do codziennych, podstawowych zakupów (…) Stale zwiększa się powszechność kart płatniczych, od września, wskutek wdrożenia unijnej dyrektywy o podstawowym rachunku bankowym, wszyscy Polacy będą mieli dostęp do taniego w użytkowaniu konta, do dziesięciu przelewów ma być to usługa darmowa.”

Wypada mi w tym miejscu grzecznie zapytać pana prezesa czy kiedy będę chciał dać na tacę w kościele większą kwotę gotówką, co przecież zostanie zakazane, czy pan prezes łaskawie pozwoli mi skorzystać z darmowej usługi w SKOK – o ile parafia będzie miała konto.

Wypada też zapytać, jak rozwiązany zostanie problem obcokrajowców chcących wymienić dewizy na złotówki, ale nie życzących sobie rozliczenia poprzez karty płatnicze.

Należy też jednoznacznie poinformować, że wszystkie kantory wymiany walut ulegną likwidacji.

Argumenty przemawiające za pomysłem pana prezesa i jego prześwietnych doradców, przez niego przedstawione – brzmią bojowo: „ (…) mamy do czynienia z dużą szarą strefą. To zaburza konkurencję, bo ten, kto płaci ludziom pod stołem albo unika opłat ZUS czy na ochronę zdrowia może taniej zaoferować swoje produkty i usługi. Trzeba rozważyć ograniczenie w Polsce obrotu gotówkowego. To jest najlepszy sposób ograniczenia szarej strefy.”

Logika pana prezes jest porażająca. A mianowicie: za główną przyczynę istnienia szarej strefy w Polsce uznaje… obrót gotówkowy, istnienie pieniądza papierowego. Wniosek, który wyprowadza brzmi – zlikwidujmy obrót gotówkowy, a radykalnie ograniczymy bądź zlikwidujemy szarą strefę.

Ta logika pozwala mi zakwalifikować pana prezesa do grona ekonomistów, którzy niczym przysłowiowy lekarz z powieści Haszka o Szwejku wszystkie choroby leczył… lewatywą.

Jeśli pan prezes chce konsekwentnie trzymać się przyjętej logiki,  powinien „pójść za ciosem i postawić kropkę nad i”. Co mam na myśli? Czekam na obwieszczenie przez niego decyzji partii i rządu o całkowitej likwidacji i zakazie obrotu gotówkowego w Polsce. Ot co!

Ze swej strony przewiduję, że reakcją na taką decyzję byłoby spontaniczne powstanie „pieniądza gotówkowego drugiego obiegu” , którym najprawdopodobniej byłyby dewizy, a dominowałby dolar.  Powstałby „niezależny, samorządny obrót gospodarczy” . Gwarantuję, że rozrost szarej strefy i czarnorynkowego, nieewidencjonowanego obrotu gospodarczego zaskoczyłby największych optymistów. A przecież w myśl terapii zaproponowanej przez pana prezesa… szara i czarna strefa powinny zniknąć.

Sądzę, że sprawa ograniczenia obrotu gotówkowego – pomysł i marzenie bankierów i banksterów to sprawa poważna, przedstawmy zatem nasze argumenty przemawiające przeciw.

Zło, patologię, chorobę a takimi jest istnienie szarej strefy w myśl podstawowej zasady lekarskiej należy leczyć nie szkodząc – primum non nocere. Leczenie należy zacząć od wskazania przyczyn  oddzielając je od objawów. Moim zdaniem istnienie szarej strefy to w decydującej mierze efekt złego prawa gospodarczego, złego systemu podatkowo-kursowego, złego systemu kreacji pieniądza i wadliwego działania instytucji państwowych. Ograniczyć i to radykalnie szarą strefę można i należy, ale tylko pod warunkiem zastosowania instrumentów ekonomicznych i prawnych zachęcających i motywujących do ujawnienia obrotów i dochodów przez przedsiębiorców i obywateli, a nie stosując przymus administracyjny i zakazy, strasząc karami.

Należy zapytać pana prezesa czy swój pomysł uzgodnił tylko ze swoimi prześwietnymi doradcami, czy tak jak nakazują reguły demokracji skonsultował go z bezpośrednio zainteresowanymi konsumentami i producentami. Z pewnością nie. Należy on zatem do grona tych przedstawicieli władzy, którzy „zawsze wiedzą lepiej i nie muszą nikogo pytać”.

Ograniczenie radykalne obrotu gotówkowego oznacza ograniczenie wolności gospodarczej, zaś przymus dokonywania zakupów za pośrednictwem banków i instytucji finansowych oznacza na dodatek radykalne naruszenie prawa do prywatności. Coraz częściej ostatnio te niezbywalne prawa człowieka są ograniczane, a nawet łamane. Dzieje się tak pod pretekstem obrony przed terroryzmem, bądź też pod pretekstem troski o budżet państwa. Pan prezes swym działaniem chce dopisać kolejną kartę. Takie zachowanie, taka postawa cechuje z reguły przedstawicieli władzy, która nie potrafi rządzić w imieniu i dla dobra obywateli, decyduje się zatem na rządy … dla dobra własnego.

Wątpię, by pan prezes nie rozumiał, że przymus obrotu bezgotówkowego poprzez banki radykalnie rozszerza wiedzę tych instytucji o obywatelach, kontrolę nad obywatelami. Wiedza powzięta o klientach banków, wnioski z niej wynikające będą z pewnością konsekwentnie wykorzystywane do „strzyżenia obywateli”. A banki potrafią to znakomicie robić.

Ograniczenie obrotu gotówkowego to potężny cios wymierzony w handel bazarowy i giełdowy. A  zatem w polskich małych i średnich handlowców. Może to oznaczać likwidację wielu tysięcy rodzinnych firm. A ponieważ przegraliśmy z kretesem wojnę z zagranicznymi firmami o dominację w handlu wielkopowierzchniowym to obrona ostatniego bastionu w polskich rękach – handlu w małych sklepach i na prowincji powinna być priorytetem działania rządu. Polscy mali i średni handlowcy nawet jeśli – zmuszeni „przez życie” do częściowego działania w szarej strefie – w Polsce płacą podatki, dokonują zakupów, inwestują. W przeciwieństwie do nich zagraniczne sieci handlowe podatków w Polsce nie płacą, a ogromne zyski transferują za granicę.

Istnienie szarej strefy w Polsce to także efekt błędnej, należy powiedzieć zgubnej dla państwa i obywateli polityki NBP i banków. Trudny pieniądz, drogi kredyt, deflacja to zjawiska będące efektem braku emisji pieniądza stosownie do dynamiki i potrzeb gospodarki. NBP emituje pieniądz tylko na pokrycie wymiany dewiz na złotówki, a to oznacza niedobór „gotowego grosza” na rynku. Szara strefa dzięki której cyrkulacja, obrót pieniądza zostaje przyspieszony, zwielokrotniony to właśnie naturalna samoobrona podmiotów gospodarczych przed brakiem pieniędzy na rynku. O dziwo, o tym by pan prezes interweniował w NBP nie słyszeliśmy.

Ograniczenie, bądź likwidacja obrotu gotówkowego radykalnie spowolni wzrost gospodarczy. Zacytujmy filozofa F. Bacona „pieniądz jest jak nawóz, nie rozrzucony nie przynosi plonów”. Likwidacja gotówki to likwidacja pewnej formy gospodarowania i narzucanie, wymuszanie innej. Każdy przymus w gospodarce to zło, choć bywa, że konieczne. Ale ten nowy przymus, nałożony na wszystkich obywateli, ostrzegam, może być… niebezpieczny nawet dla władzy.

Pora zadać (przepraszam damy) bardzo kobiece pytanie – ale właściwie o co chodzi? Otóż uważam, że pan prezes i prześwietna świta doradców doskonale wiedzą o co chodzi i komu to służy. A służy bankom i instytucjom bankowym, jak SKOK-i. One będą jedynymi depozytariuszami pieniędzy, one będą dyktowały reguły gry, zarabiały na wszystkim tyle, ile uznają, że należy, oczywiście kosztem obywateli i przedsiębiorców. Deklarowana troska o budżet ze strony pana prezesa to mówiąc językiem młodzieżowym „pyszna ściema”.

Propozycja radykalnego ograniczenia obrotu gotówkowego to od dawna marzenie prezesów największych banków. Dotąd nie mieli oni odwagi zgłosić  tego pomysłu publicznie, zatem pan prezes  ich usłużnie wyręczył, czyli zrobił „za nich, dla nich”.

A przecież pan prezes znakomicie rozumie, że to rozwiązanie będzie skutkować zwiększeniem zysków banków kosztem obywateli i przedsiębiorców, a następnie zwiększeniem wywozu, transferu pieniędzy z Polski przez banki.

Wypada zapytać, czy na tym ma właśnie polegać tak nagłaśniana idea repolonizacji banków i gospodarki? Jeśli tak, to polscy przedsiębiorcy powinni zdecydowanie powiedzieć – dość! A ja wzywam – polscy przedsiębiorcy organizujmy się i organizujmy samorząd gospodarczy.

Jak z pomocą Rządu pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy

 

Od 1 stycznia 2017 roku płatności gotówkowe między przedsiębiorcami nie będą mogły przekraczać 15 tysięcy złotych. Płatność gotówkowa powyżej tej kwoty – z mocy ustawy uchwalonej przez większość sejmową nie będzie mogła być zaliczona w koszty, czyli nie pomniejszy dochodu przedsiębiorcy, a w konsekwencji zmusi go do zapłacenia wyższego podatku dochodowego. Dodajmy, że do chwili obecnej ograniczenie obrotu gotówkowego jest do kwoty 15 tysięcy euro. W uzasadnieniu ustawy czytamy: „…będzie miało pozytywny wpływ na zwiększenie transparentności dokonywanych transakcji, wzrost uczciwej konkurencji między przedsiębiorcami, zmniejszenie szarej strefy, zwiększy dochody budżetu państwa”.

Szef komisji finansów sejmu, poseł Andrzej Jaworski (z wykształcenia etnolog, z zawodu… menedżer) dowodzi, że „…przedsiębiorcy prowadzący legalne interesy jest wszystko jedno, czy dokonuje płatności gotówką, czy elektronicznie”. A wiceminister finansów Leszek Skiba szacuje wzrost wpływów do budżetu z tego tytułu na 2 miliardy złotych rocznie. Pan wiceminister dodaje, że idziemy za przykładem takich krajów jak Portugalia, Hiszpania, Bułgaria, Grecja, które wprowadziły podobne ograniczenia, ale zapomina dodać, że żadnych ograniczeń w obrocie gotówkowym nie znają: Niemcy, Norwegowie, Szwedzi, Duńczycy, Anglicy.

Dokonajmy analizy argumentów autorów ustawy. Czy nowe prawo „zwiększy transparentność transakcji”? Wypada zapytać o co chodzi? Czym się różni transakcja opisana na fakturze opłaconej gotówką od opłaconej elektronicznie za pośrednictwem banku? Tym tylko, że treść faktury pozna osoba trzecia – pracownik banku. Czy zatem zdaniem ustawodawcy transparentność oznacza fakt, że o wszystkim co robimy należy poinformować i powinien wiedzieć bank? Wypada zapytać – czy wiedza, którą posiądzie nie zostanie przez niego wykorzystana dla własnych celów?

Druga kwestia. Czy nowa ustawa przyczyni się do wzrostu uczciwej konkurencji między przedsiębiorstwami. Należy rozumieć, że bank posiadający wiedzę o transakcji między przedsiębiorcami upowszechni tę informację „uprzejmie donosząc wszem i wobec”, że przedsiębiorca Jaś udzielił upustu przedsiębiorcy Zdzisiowi, ale nie udzielił upustu Kaziowi, nawet dopisując na jaką kwotę. A wiemy przecież, że mocą modnego dziś pojęcia „świętej tajemnicy bankowej” taki fakt nie będzie mógł mieć miejsca. A może bank zostanie upoważniony do wystawiania certyfikatów „uczciwego konkurenta”.

Czy nowe prawo ograniczy szarą strefę, jak twierdzi ustawodawca. O, słodka naiwności! Szara strefa zaczyna się w momencie nie dokumentowania działalności i obrotu gospodarczego. Zatem wystawienie faktury bez względu na formę płatności gotówkową bądź elektroniczną jest działaniem w sferze legalnej. Bardzo bym prosił Pana wiceministra finansów o przedstawienie mi algorytmu, który umożliwił mu oszacowanie dodatkowych wpływów podatkowych z tytułu nowej ustawy.

A teraz spróbujmy wypunktować nasze argumenty przeciw nowemu prawu.

Rząd, który deklaruje, że rozumie powagę sytuacji gospodarczej w Polsce oraz uznaje działania w interesie polskich przedsiębiorców za klucz do rozwiązania problemów wystąpił z projektem, który przedsiębiorcy w zdecydowanej większości oceniają jako szkodliwy i wymierzony przeciwko nim. Ale rząd decyzji nie zmienił, choć jej z przedsiębiorcami nie konsultował w myśl obowiązującej od czasów komuny zasady „władza wie lepiej”.

     Nowe prawo, trzeba to powiedzieć stanowczo i wyraźnie, ogranicza swobodę działalności gospodarczej, ogranicza wolność przedsiębiorcy.

Rząd, który w kwestiach gospodarczych jeszcze nie wystartował zdaje się dostawać zadyszki i by zachować pozory aktywności dobiera się do skóry małym i średnim polskim firmom, dodajmy najczęściej słabym i niskodochodowym – bo z nimi wie, że sobie poradzi. A jednocześnie ten sam rząd nie podejmuje próby ograniczenia nadużyć podatkowych dokonywanych przez wielkie sieci handlowe i koncerny zagraniczne. Czyli tu gdzie rząd deklaruje pomoc działania temu przeczą. Tu, gdzie deklaruje „walecznym słowem” bój z wielkimi oszustami tak naprawdę wywiesza białą flagę.

To, co szczególnie boli to fakt całkowitej nieznajomości „prozy życia” małego polskiego przedsiębiorcy, na przykład handlowca. Jeśli prowadzi on jednoosobowo sklep osiągający obroty kilkudziesięciotysięczne dziennie w gotówce, przez telefon zamawia u hurtownika towar za który płaci przy odbiorze właśnie gotówką to po wprowadzeniu nowego prawa nasz handlowiec będzie musiał w ciągu dnia zamknąć sklep, zanieść pieniądze do banku, wpłacić w kasie (bank swoją prowizję naliczy), wypisać przelew (bank swoją prowizję naliczy), telefonicznie błagać hurtownika o zaliczkową dostawę, bo przecież przelew zostanie dokonany po jednym bądź dwóch dniach, a w weekendy i święta po kilku dniach. A dodajmy do tego mitręgę dokumentacyjną w banku ze zwrotami, reklamacjami, przeceną przeterminowanych dostaw. Oto, jakie będą skutki nowej ustawy dla setek tysięcy małych handlowców. A co dopiero, gdybyśmy „zajrzeli” do budownictwa, gdzie wiele operacji to gotówkowe zaliczki, roboty, których wycena jest korygowana po wykonaniu. Sumując: nowa ustawa budżetowi da tyle, co kot napłakał, ale małym przedsiębiorcom napsuje żółci i uzmysłowi, że nic się nie zmieniło, władza jest przeciw nim.

Przymus rozliczeń via bank utrudni transakcje barterowe i clearingowe. Utrudni także wprowadzenie do obrotu tak zwanego pieniądza lokalnego, o co apeluje wielu ekonomistów i autor niniejszych rozważań. Skomplikuje możliwości tworzenia przedsiębiorstw klastrowych i spółek dorazowych, dla których do chwili obecnej brak odpowiednich regulacji prawnych – choć tak są potrzebne.

Natomiast co uważam za szczególnie ważne, to podkreślenie, że rozliczenia gotówkowe w Polsce, ich skala są ze strony przedsiębiorców próbą ratowania się przed zbyt małą emisją pieniądza dokonywaną przez NBP i banki. Wymienione wyżej instytucje prowadzą politykę deflacyjną, trudnego pieniądza, spadku cen, co jest całkiem sprzeczne z interesem polskich przedsiębiorców i państwa. Przykładem niech będzie wysokość nominału największego polskiego banknotu wynosząca 200 złotych. Każdy student wie, że nominał ten powinien wynosić co najmniej 500 złotych, gdyż wynika to ze skali obrotów gospodarczych i poziomu średniej płacy. Dla porównania przywołajmy banknot 500 euro w Unii Europejskiej. Dlaczego do chwili obecnej NBP nie wyemitował banknotu 500-złotowego? Odpowiedź jest prosta. Nie chcą tego banki zagraniczne dominujące w Polsce, a Narodowy Bank Polski (czy choć jedno słowo do niego przystaje?) usłużnie wykonuje ich polecenia.

Na koniec wypada zapytać, kto korzysta na nowej ustawie ograniczającej obrót gotówkowy.

     Odpowiedź jest jednoznaczna – banki. To one lobbują, lobbowały za jej przyjęciem. Wiedzą, bo zakładają, że więcej gotówki przepłynie przez ich sejfy, a zatem już z tytułu opłat manipulacyjnych, przetrzymywania pieniędzy, grania nimi w tak zwanym „międzyczasie” – zarobią.

Ale jest też drugie, gorsze dno. Dziś dostęp do informacji to najcenniejszy kapitał, a dzięki wymuszeniu operacji elektronicznych, które do chwili obecnej dokonywane były w gotówce banki powezmą wiedzę dodatkową o klientach, którymi są przedsiębiorcy i o rynku, na którym działają. Ponieważ bitwa o wielki handel w Polsce już się zakończyła triumfem zagranicznych sieci, to teraz rozpocznie się proces dobijania rynków lokalnych i małych, prowincjonalnych polskich handlowców. Wiedza, którą zdobędzie bank i którą podzieli się z zaprzyjaźnioną firmą zagraniczną zostanie wykorzystana – tu właśnie chciałbym zapytać ustawodawcę – czyżby „w celu zwiększenia uczciwej konkurencji między przedsiębiorcami”.

Nie mogę tu nie dodać, że już sama ustawa 500+ była prezentem ze strony rządu złożonym bankom. Przecież kwota ponad 20 miliardów złotych, które rocznie mają trafić do rodzin wielodzietnych przepłynie przez konta bankowe. To będzie dla banków „gotowy grosz”. Pytam nieśmiało, choć odpowiedź znam, czy ktoś z rządu zwrócił na to uwagę? Czy ktoś wystąpił o dodatkowe upusty i korzyści, których banki powinny udzielić budżetowi państwa z tytułu wpłat na  konta klientów ponad 20 miliardów złotych rocznie?

Na koniec jak mantra powtórzę – przedsiębiorcy polscy powinni powiedzieć dość. Stworzyć własny samorząd gospodarczy, by realnie stanowić o swoim losie.

Kto sprawuje władzę w polskiej gospodarce?

Marszałek Polski, Naczelnik Państwa Józef Piłsudski na pytanie, co należy zrobić w gospodarce, podobno, machając ręką odpowiadał krótko: „To Żydzi, im to zostawmy”. Pierwsza osoba w państwie, mająca władzę bez mała absolutną na gospodarce się nie znała, nie chciała za nią brać odpowiedzialności, choć oczywiście rozumiała wagę problemów ekonomicznych.
Komuniści, gdy przejęli władzę, próbowali realizować radziecki model tak zwanej „przyspieszonej industrializacji”. Kiedy zorientowali się, że rozwój gospodarczy to poważna sprawa, by nie oddać władzy, a jednocześnie zdjąć z siebie odpowiedzialność za gospodarkę ukuli termin „partia kieruje, a rząd rządzi”.
Do komunistycznego schematu nawiązali w nowych już czasach prezydent Aleksander Kwaśniewski i premier Leszek Miller. Ten pierwszy narzucił wicepremiera od spraw gospodarczych Marka Belkę i ściśle współpracował z będącym wtedy prezesem NBP Leszkiem Balcerowiczem skutecznie krępując i praktycznie odbierając część kompetencji i władzy w gospodarce Leszkowi Millerowi.
Ciekawym przykładem były rządy AWS-UW czyli tak zwane rządy solidarnościowe. Główny współtwórca koalicji, przewodniczący związku Marian Krzaklewski będąc podporą rządu potrafił maszerować na czele demonstracji, która w ten rząd była wymierzona.
Podane tu przykłady mają dwie wspólne cechy. Pierwsza to dwuwładza, jako ułomność mechanizmu i sposobu rządzenia, jako przejaw rozmycia odpowiedzialności i obowiązków spoczywających na rządzących. Druga cecha to fakt, że wszystkie przywołane rządy na polu gospodarczym poniosły klęskę i kończyły sprawowanie władzy schodząc ze sceny w niesławie i zostawiając po sobie ogromne, długotrwałe problemy ekonomiczne dla państwa i obywateli.
A o jakich rządach dziś w gospodarce możemy mówić?
Na szczycie jest wszechwładny Jarosław Kaczyński. Metoda rządzenia partią Jarosława Kaczyńskiego, gdy był w opozycji polegała na dwóch zasadach. Pierwsza zapożyczona od Konrada Adenauera brzmiała: nic bardziej prawicowego od mojej partii powstać nie może, na prawo ode mnie „tylko ściana”. Jarosław Kaczyński konsekwentnie i bezwzględnie likwidował wszelkie próby powstania prawicowej konkurencji. Druga zasada, którą stosował wewnątrz partii polegała na „ byciu arbitrem poprzez kreowanie konfliktów”. Oznaczało to, że w każdej ważnej sprawie Jarosław Kaczyński wyznaczał dwóch lub więcej konkurujących o wpływy podwładnych, by samemu mieć głos decydujący. Dodajmy, że on sam jak większość czołowych działaczy opozycji słabo bądź wcale nie znali się na gospodarce. Mieli z tego powodu kompleks, ale rozumiejąc wagę gospodarki w sprawowaniu władzy dobierali ludzi bez zaplecza partyjnego bądź autorytetu, by byli zawsze zależni od przywódcy.
W drugim szeregu za Jarosławem Kaczyńskim, aspirując do prawa decydowania w kwestiach ekonomiczno-społecznych mamy: panią premier Beatę Szydło, pana wicepremiera Mateusza Morawieckiego, pana ministra finansów Pawła Szałamachę, a wkrótce dołączy do nich wybrany w czerwcu z namaszczenia Wszechwładnego – nowy prezes Narodowego Banku Polskiego. Powstanie sytuacja, której pierwsze przejawy już widzimy. To nie tylko ułomność rządzenia wynikająca z dwuwładzy a coś zdecydowanie gorszego- celowe wzajemne ograniczanie i krępowanie władzy między rywalizującymi o przywództwo i przywileje polityczne najwyższymi urzędnikami.
Problem Jarosława Kaczyńskiego dotyczy metody rządzenia, którą należy stosować po wyjściu z opozycji i przejęciu władzy. Otóż uważam, że w chwili kiedy wygrało się wybory i rządzi się samodzielnie, bez koalicjanta politycznego i parlamentarnego należy zmienić sposób kierowania podległymi strukturami z zarządzania poprzez konflikty na tworzenie i zarządzanie zgodnie współpracującymi zespołami ludzi. Ponieważ tego nie ma, to obserwujemy już bezwzględną walkę o wpływy i zakres kompetencji między najwyższymi urzędnikami. Polem bitwy jest obsada ważnych stanowisk w ministerstwach, instytucjach, urzędach i firmach państwowych a także rozmiary środków finansowych, głównie budżetowych jakie znajdą się w dyspozycji konkretnego ministra. Ta walka trwa. Minęło już ponad pół roku rządów, a ustaw fundamentalnych z punktu widzenia nowego podejścia do gospodarki z gabinetów ministerialnych do Sejmu wpłynęło niewiele. Natomiast wydłuża się lista nazwisk osób powołanych na wysokie stanowiska a rekomendowanych przez bądź to ministrów, bądź premierów.
Ten stan rzeczy źle wróży. Po zakończeniu rozgrywki o stanowiska już istniejące czeka nas druga runda, która polegać będzie na tworzeniu nowych stanowisk biurokratycznych „dla swoich”. By umocnić się główni gracze będą powiększali swoje drużyny tworząc wysoko płatne, nikomu niepotrzebne urzędy i posady. Tak bywa zawsze, gdy mając pełnię władzy swoje otoczenie buduje się z ludzi zaufanych, ale nie mających dostatecznych kompetencji, doświadczenia i predyspozycji do rządzenia.
Problem jest tym poważniejszy, że sam Jarosław Kaczyński daje sygnały, że chciałby stopniowo przekazywać władzę swoim następcom. Walka o tę schedę, nie miejmy złudzeń, już się rozpoczęła. Z pewnością włączy się do niej urzędujący prezydent. Źle by się stało, gdyby pojedynek o przywództwo „wymknął się spod kontroli” i toczył ze szkodą dla państwa i narodu. Tym gorzej, że czas w perspektywie międzynarodowej Polsce nie sprzyja, a czyhających na jej słabość na zewnątrz i wewnątrz jest wielu.

Deflacja – cieszyć się, czy bać?

Deflacja – nowy termin, nowe słowo odmieniane w mediach, zapoznajemy się z nim od kilkunastu miesięcy. Deflacja to w ekonomii zjawisko spadku cen nominalnych towarów i usług, a przede wszystkim indeksów statystycznych, które syntetycznie odwzorowują poziom i zmiany cen.

Konsument mający do czynienia z deflacją – powie: jest dobrze, kupię taniej, mogę kupić więcej, albo zaoszczędzić.

Producent, wytwórca taniejącego dobra – powie: jest niedobrze, zarobię mniej, mniej zaoszczędzę, mniej zainwestuję.

Producent, nabywający tańszy surowiec bądź półprodukt – powie: jest świetnie, zarabiam więcej, mogę więcej skonsumować, zaoszczędzić, zainwestować.

Ci spośród konsumentów, którzy mają stałe dochody – płace, renty, dodatki, np. 500 złotych na dziecko zdecydowanie uznają deflację za zjawisko korzystne. Z kolei ci, których dochody są zmienne i z reguły podążają za ruchem cen będą odmiennego zdania.

A co o deflacji sądzą pożyczkobiorcy, zadłużeni w bankach bądź instytucjach kredytowych? Oni z reguły z niepokojem obserwować będą rozwój wypadków, gdyż ewentualny spadek ich dochodów utrudni, a być może nawet uniemożliwi spłatę niezmiennych przecież rat kapitałowych.

Skoro tak różne są reakcje na deflację spróbujmy odpowiedzieć na pytanie dla ekonomisty podstawowe – jakie są przyczyny tego zjawiska? Zacznijmy od najważniejszych, najstarszych i ogólnoświatowych.

Deflacja to zjawisko nie nowe. Wiek XIX w gospodarce europejskiej, w okresie tzw. rewolucji przemysłowej charakteryzował spadek cen czyli deflacja. Jej główną przyczyną, która ze wzmożoną mocą dała o sobie znać na przełomie XX i XXI wieku jest bardzo szybki wzrost wydajności pracy wynikający z postępu technicznego: automatyzacji, komputeryzacji, nowoczesnych systemów informatycznych i komunikowania się. Wzrost wydajności pracy skutkuje spadkiem kosztów produkcji oraz zwielokrotnieniem jej skali, co prowadzi właśnie do spadku cen.

Drugą przyczyną deflacji, nazwijmy ją od kraju pochodzenia „na wzór japoński” jest dyscyplina społeczna, model kulturowy polegający na bardzo silnej tendencji do oszczędzania i nie wydawania znacznej części dochodów z pracy. Ta postawa większości społeczeństwa japońskiego na długie lata zahamowała dynamikę gospodarczą.

Kolejnym przykładem przyczyny deflacji jest zjawisko ekspansji kredytowej, która miała miejsce w Stanach Zjednoczonych pod rządami Billa Clintona, gdy bez trudu uzyskiwano w bankach środki na zakup domów i nieruchomości, których ceny w związku z tym rosły w przyspieszonym tempie, by po osiągnięciu apogeum, czyli wypłacalności klientów skutkować gwałtownym załamaniem cen i obrotu właśnie domami i nieruchomościami.

Przykład Stanów Zjednoczonych ukazał jednocześnie, że deflacja może być efektem nowego ukształtowania się relacji między realną, towarowo-pieniężną sferą gospodarki a uniezależniającą się od niej sferą finansowo-spekulacyjną. Obserwujemy ogromny, sztucznie wykreowany kapitał finansowy, który krąży, możemy powiedzieć „w obiegu zamkniętym”, nie obsługując sfery wymiany towarowej, który jednocześnie przyciąga pieniądz funkcjonujący na realnym rynku czym przyczynia się do niedoboru tego pieniądza i spadku cen.

Kiedyś inflacja, a dziś deflacja zaczyna pełnić także rolę mechanizmu podziału, alokacji i realokacji wytworzonej nadwyżki między grupami społecznymi, narodami i państwami. To zjawisko nowe i mające często podteksty polityczne, czego przykładem jest obserwowany obecnie spadek cen surowców na świecie.

Jakie są przyczyny deflacji w Polsce i które z nich uznamy za korzystne, a które przeciwnie?

Z pewnością spadek cen importowanych przez nas surowców energetycznych to zjawisko pozytywne, ale już spadek cen żywności wywołany embargiem rosyjskim i ukraińskim, choć cieszy konsumentów, to mocno niepokoi rolników i przemysł rolno-spożywczy.

Są także przyczyny deflacji w Polsce, które należy, jeśli nie zlikwidować, to radykalnie ograniczyć.

Za pierwszą i najważniejszą uznaję legalny i nielegalny wywóz kapitału z Polski, głównie przez firmy i banki zagraniczne, którego to rozmiary szacuje się na 80-100 miliardów złotych rocznie. To są realnie wywiezione z Polski pieniądze, które powinny być tu inwestowane, bądź oszczędzane służąc jako kredyt, trafiając na rynek.

Drugim zjawiskiem, które sprzyja deflacji jest szybki rozrost szarej i czarnej strefy, która posługując się i obracając legalnym pieniądzem, sama będąc nielegalna, wywołuje efekt „wypłukiwania” pieniędzy z rynku.

Trzecim czynnikiem sprzyjającym deflacji jest wywóz dewiz przez liczoną już w setkach tysięcy populację Ukraińców, którzy przyjechali do Polski „za chlebem”. Dochody z pracy w złotówkach starają się oni nie wydać na rynku, a maksymalnie zaoszczędzić, zamienić w kantorach na dolary i wywieźć. To jest właśnie zjawisko „odsysania” pieniądza z klasycznej cyrkulacji: pieniądz – towar – pieniądz, co skutkuje odkładaniem się wytworzonych produktów w magazynach i wymusza spadek cen.

Wymienione powyżej zjawiska powinny być wnikliwie analizowane przez rząd i Narodowy Bank Polski i należy im z całą stanowczością przeciwdziałać. Tak niestety się nie dzieje, co dowodzi, że ani rząd, ani tym bardzie Narodowy Bank Polski nie działają w imię naszych podstawowych interesów. Co gorsza, Narodowy Bank Polski swą polityką emisji pieniądza, a mówiąc dokładniej polityką ograniczającą emisję pieniądza wyłącznie do wymiany dewiz na złotówki powoduje rosnący niedobór gotówki i kredytu, a w efekcie deflację i nadmierne bogacenie nielicznych, ubożenie wielu.

Sumując: powinniśmy przestrzec polskich przedsiębiorców, że o ile nie zmieni się i to radykalnie polityka Narodowego Banku Polskiego i rządu, zjawisko deflacji może okazać się trwałe. A wtedy skorzystają na nim tylko ci przedsiębiorcy, którzy przetrwają i znajdą w sobie pomysł na obniżenie kosztów i inwestycje. W myśl zasady – „co cię nie zniszczy, to cię wzmocni”.

Dla budżetu państwa jednakże długookresowa deflacja to ogromne zagrożenie nie wykonania dochodów budżetu, ze wszystkimi stąd wynikającymi konsekwencjami. A przypomnę, że w projekcie budżetu na ten rok rząd zakłada poziom inflacji 1,7%. Spadek cen towarów i usług oznacza spadek dochodów podatkowych zarówno z podatków bezpośrednich, jak i pośrednich, gdy jednocześnie przedstawiony został program ogromnego wzrostu wydatków socjalnych.

Sądzę, że już pora odpowiedzialnie i z całą powagą przemyśleć jak rozwiązać problem deflacji w Polsce.

Kwota wolna od podatku

Dyskusję o podatkach najczęściej zaczynamy z niewłaściwego punktu, a mianowicie od stawek, zwolnień, ulg itp. Wybaczcie moją mentorską uwagę, ale dyskusję o podatkach w czasie pokoju trzeba, należy zacząć od wymiany poglądów o dochodach. Jeśli przyjmiemy, że możliwe są dochody z pracy, bądź emerytury, z własności kapitału i z talentów, bądź pomysłów to w naszej, polskiej sytuacji problem sprowadza się do analizy dochodów z pracy.
Fakty są następujące: ponad 8 milionów pracujących zarabia mniej niż 2300 złotych miesięcznie, czyli mniej niż 28 000 rocznie. Dochody poniżej minimum socjalnego, tj. kwoty 13 tysięcy złotych rocznie uzyskuje ponad 5 milionów Polaków. Tylko 2% naszych rodaków ma dochody powyżej 7 tysięcy złotych miesięcznie. Wniosek nasuwa się jeden i prosty. Nasze oficjalne, deklarowane, podlegające opodatkowaniu dochody są skrajnie niskie.
Czy to znaczy, że pracujemy źle? Odpowiedź brzmi zdecydowanie – „nie”. Większość z nas pracuje ciężko, często wiele godzin ponad ustawowe 8 w ciągu dnia. Czemu zatem zarabiamy tak mało? Wybaczcie, ale odpowiedź na to pytanie to temat na osobną rozmowę – długą i pryncypialną.
Wróćmy zatem do pytania – co oznacza opodatkowanie ludzi o niskich dochodach? To przede wszystkim wpychanie ich w nędzę, czyli tzw. „wykluczenie społeczne”. Z ich strony skutkuje to pogardą dla państwa, poczuciem wyobcowania, często apatią, brakiem inicjatywy, bądź przeciwnie – agresją i podatnością na łamanie prawa. W skali społecznej wpędzanie w nędzę, bądź utrzymywanie bez nadziei poprawy własnej sytuacji rozsadza więzi międzyludzkie, prowadzi do konfliktów.
W wymiarze ekonomicznym skutkuje rosnącym udziałem szarej i czarnej strefy w działalności gospodarczej, a to z kolei po stronie władzy prowadzi do reakcji polegającej na wzroście wydatków na bezpieczeństwo wewnętrzne, służby skarbowe, ograniczenie swobód obywatelskich.
Należy dodać, że w Polsce łączne opodatkowanie dochodów i wydatków ludzi o najniższych dochodach jest znacznie wyższe niż innych grup społecznych. Wynosi ono ponad 33%, gdyż najubożsi wydają wszystkie swoje dochody, nie oszczędzają, często zadłużają się, zaś w konsumpcji nabywają dobra podstawowe obłożone wysoką stawką podatku VAT bądź akcyzą.
Dlatego dyskusję o naprawie systemu podatkowego należy zacząć od porządkowania sfery dochodów, a ponieważ u nas dochody z kapitału stanowią margines, to należy skoncentrować się na kwestii najważniejszej – dochodach z pracy, co wiąże się z kreowaniem zatrudnienia.
Realny koszt utrzymania rodziny to podstawowy wskaźnik społeczny, a realny poziom dochodów robotnika to podstawowy parametr polityki ekonomicznej i społecznej. Jeśli chcemy porządku społecznego i zdrowej rodziny to dochód z pracy – podkreślam – dochód z pracy rodziców – musi zabezpieczać wypełnienie funkcji społecznych i ekonomicznych.
A teraz postawmy pytanie. Która droga podniesienia poziomu dochodów pracowniczych jest lepsza? Czy pierwsza polegająca na zadekretowanym administracyjnie podniesieniu płacy minimalnej, podniesieniu stawki godzinowej do 12 złotych za godzinę, wypłacie dodatków w postaci 500 złotych na dziecko, czy też droga druga, zdejmująca z najuboższych ciężar podatkowy, przykładowo poprzez podniesienie kwoty wolnej od podatku.
Zwróćmy uwagę, że rozwiązanie pierwsze podnosi koszty produkcji, pogarsza konkurencyjność przedsiębiorstwa, popycha pracodawcę i pracownika w stronę szarej strefy, a w konsekwencji obniża dochody budżetu państwa.
Jednocześnie zauważmy, że rozwiązanie drugie podniesienie kwoty wolnej od podatku nie skutkuje wzrostem kosztów produkcji. Skutkuje natomiast wzrostem dochodów pracownika, co przekłada się na dodatkowy popyt i dochody producentów i handlowców, a w konsekwencji budżetu państwa.
Zadajmy sobie pytanie, co dobrego może wyniknąć z podniesienia kwoty wolnej od podatku.
Po pierwsze: porządkuje relacje pracownik – pracodawca. Pracownik jest zainteresowany ujawnieniem dochodu, bo nikt nie zakwestionuje źródła jego wydatków. Pracodawca także jest zainteresowany, bo ma urealnione koszty, mniejszy dochód, zapłaci niższy podatek dochodowy.
Po drugie: u pracowników wraca szacunek dla państwa, gdyż nie są przez nie łupieni, ograniczany jest rozmiar biedy. Jednocześnie poprawia się dyscyplina i szacunek dla pracy, bo praca staje się jedynym źródłem dochodów i utrzymania. Żyje się z pracy, a nie z „socjalu”, który „się należy”.
Po trzecie: radykalnie maleją koszty opieki społecznej, biur pośrednictwa pracy, służb skarbowych, a to są dla budżetu państwa oszczędności ogromne. Oszczędności te należy powiększyć o zmniejszenie wydatków na zdrowie, edukację, walkę z przestępczością wśród ubogich i ich dzieci.
Kwota wolna od podatku wynosi dziś w Polsce 3091 złotych i nie była zmieniana od wielu lat. Stanowi to dwukrotność płacy minimalnej. Mój komentarz do tej kwoty jest krótki i jednoznaczny – tych, którzy ją ustanowili i utrzymywali przez lata należy skazać na przeżycie bez mała roku za tak śmieszne pieniądze. Dla przykładu podam, że kwota wolna od opodatkowania na Słowacji, gdzie poziom życia jest zbliżony do Polski jest pięć razy wyższa, w Niemczech – 12 razy, a w Wielkiej Brytanii – 20 razy wyższa.
Wypada zapytać, jak to możliwe, że tak „odstajemy” od Europy. Odpowiedź jest prosta. Politycy, urzędnicy pod hasłem rozbudowy opieki socjalnej, pomocy upośledzonym wykreowali liczne grupy społeczne skazane na korzystanie z zasiłków czyniąc z postawy roszczeniowej sposób na życie. Z drugiej strony uprzywilejowana biurokracja przebrała się w szaty filantropów rozdając między sobą posady i stanowiska, dzieląc fundusze na szkolenia.
Jak ja widzę strategię dochodzenia do kwoty wolnej od podatku? Jaki powinien być poziom tej kwoty?
Powiecie, że marzę i żądam zbyt wiele, ale będę się upierał, że cel, który wskażę jest realny, a dla przyszłości społecznej i ekonomicznej Polaków i Polski – konieczny do zrealizowania. Uważam, że docelowo, w ciągu kilku lat kwota wolna od podatku powinna być podniesiona do poziomu dwunastokrotności minimum socjalnego, a w perspektywie do dwunastokrotności płacy minimalnej. To jest poziom po osiągnięciu którego możemy mówić, że pracujący o najniższych dochodach nie są wpychani do grona wykluczonych. A jednocześnie możemy od nich wymagać odpowiedzialności za siebie i rodzinę. O jakich pieniądzach mówimy? Minimum socjalne to dziś około 1100 złotych miesięcznie. Rocznie oznacza to około 13 tysięcy złotych. Płaca minimalna dziś to około 1500 złotych miesięcznie netto, co stanowi rocznie 18 tysięcy złotych. W tych widełkach powinna być wyznaczona kwota wolna od opodatkowania.
Krytycy mojego stanowiska mogą podnieść kwestię spadku dochodów budżetu państwa z tytułu wpłat podatku PIT oraz spadku wpływów podatkowych w samorządach. Odpowiadam – nawet jeśli nastąpi spadek wpływów z podatku dochodowego, to można go ograniczyć radykalnie redukując wydatki na tzw. opiekę społeczną. Z drugiej strony uważam, że ograniczenie szarej strefy znacznie złagodzi problem, zaś do ostatecznego celu należy dochodzić etapami rozkładając działania na kilka lat.
Jeśli chodzi o samorządy uważam, że system ich finansowania wymaga radykalnej zmiany. Podniesiony musi być udział we wpływach z podatku CIT i innych – to jednak temat na osobną dyskusję.
Co jednak może skomplikować, a kto wie czy nie uniemożliwić reformy kwoty wolnej od podatku to decyzja o dopłacie 500 złotych na dziecko. Rozszerza ona obowiązki socjalne państwa podczas gdy, moim zdaniem, należy dążyć do ograniczenia wypłat socjalnych i zwiększenia zakresu wolności gospodarczej najuboższych uzyskujących dochody z pracy. Moim zdaniem należało zacząć od radykalnego podniesienia kwoty wolnej od podatku, gdyż to przywraca podmiotowość obywatelom, poczucie godności, nadzieję na poprawę bytu w efekcie własnej pracy. Kwota 500 złotych na dziecko i obciążenia budżetu państwa z tym związane nie uruchamiając żadnego silnego mechanizmu wzrostu dochodów może uniemożliwić przebudowę systemu i wysokości podatku dochodowego.
Należy już teraz zastanowić się, jak rozwiązać ten dylemat.

Bitwa o handel

Jesteśmy świadkami, ale też uczestnikami – z czego mało kto zdaje sobie sprawę – trzeciej w naszej historii bitwy o handel.

Pierwsza bitwa miała miejsce w latach 30-tych ubiegłego wieku. Z jednej strony pod hasłem „Kupuj u Polaka” stanęli spadkobiercy Wokulskiego, początkujący polscy kapitaliści handlowcy wspierani przez patriotyczne warstwy społeczeństwa mając przeciw sobie dominujący wtedy w handlu kapitał żydowski i niemiecki. Powstawały spółdzielnie handlowe, powstało „Społem”, polski żywioł gospodarczy chwytał wiatr w żagle. Wojna zniszczyła wszystko.

Druga bitwa o handel to lata 1947-1949. To wtedy Hilary Minc – rasowy komunista podatkami, domiarami, wyrokami stronniczych sądów, decyzjami administracyjnymi praktycznie zlikwidował odradzający się po wojnie polski handel prywatny. A w rok później dobił gospodarkę rynkową nieekwiwalentną wymianą pieniędzy.

Trzecia bitwa o handel trwa. Jej dwie rundy przegraliśmy z kretesem. Pierwszą była zadekretowana przez Leszka Balcerowicza runda handlu „łóżkowego” i bazarowego, która z bezrobotnych miała zrobić kapitalistów. A jednocześnie likwidowano pozostałości handlu spółdzielczego. Druga runda, także przegrana, to oddanie w ręce kapitału zagranicznego praktycznie całego handlu wielkopowierzchniowego. Rundę trzecią zapowiedział rząd chcący podatkami ograniczyć uprzywilejowanie zagranicznych sieci handlowych.

Powiedzmy kilka słów – czym jest handel dla gospodarki kraju, takiego jak Polska.

Handel w gospodarce kapitalistycznej to sprawa poważna. Zajmują się nim najtęższe głowy. Dlaczego? Bo fundamentalnym problemem gospodarki kapitalistycznej, co podkreślają ekonomiści, jest problem realizacji – czyli zamiany towaru w pieniądz. Uznaje się, że kupno czyli zamiana pieniądza w towar jest prostsza, nie wymagająca znacznych kosztów, podczas gdy zamiana towaru w pieniądz sprawia problemy i wymaga nakładów. Dlatego powstały i rozwinęły się takie dziedziny jak reklama, marketing, których wpływ na decyzje Polaków jest przeogromny.

Ale jest też cecha handlu szczególnie widoczna a w Polsce o ogromnej wadze. Wielkie zagraniczne sieci handlowe dzięki swej sile kapitałowej, dominacji na rynku stopniowo przejmują władzę nad sferą wytwórczą z jednej strony a zachowaniami konsumentów z drugiej. Chcący sprzedać swoje wyroby muszą pogodzić się z dyktatem cenowym sklepów wielkopowierzchniowych czyli oddawać swoje wyroby po kosztach bądź z symboliczną marżą zysku, akceptować kilkumiesięczne terminy płatności oraz szereg dodatkowych warunków przerzucających koszty na producentów. Jednocześnie wielkie sieci wykorzystując swą oligopolistyczną pozycję potrafią narzucić klientom zawyżone ceny przy zaniżonej jakości produktów posługując się „trikami handlowymi”. W efekcie klienci płacą więcej za gorszy produkt. I trzecia składowa tej układanki to przysłowiowy już wyzysk pracowników zatrudnionych w wielkich sieciach. Ciężka praca jest wynagradzana skrajnie nisko, a o godnym traktowaniu ludzi trudno marzyć.

Sumując: sieci wielkopowierzchniowe dzięki swej sile i przewadze kapitałowej przechwytują część nadwyżki wytworzonej w sferze produkcji, przechwytują część dochodów konsumentów, by na koniec wykorzystywać własnych pracowników. W ostatecznym rozrachunku, o dziwo, wielkie sieci handlowe wykazują stratę bądź niewielki zysk bilansowy i nie płacą podatków. Należy dodać, że ukryte „w księgowych piruetach” kolosalne zyski są transferowane za granicę. Ten scenariusz realizowany jest od lat. To jest scenariusz eksploatacji Polski

Dlatego nie dziwi, że takie sieci jak Lidl, Kaufland otrzymują kilkusetmilionowe kredyty w euro na ekspansję w Polsce. Dodajmy – kredyty, których nigdy nie będą musiały spłacić, bo najprawdopodobniej zostaną zamienione na udziały banków. I tak oto realizowana jest polityka: przejmowania polskiego rynku, eliminowania słabszych polskich handlowców, dociskania do ściany polskich producentów, których nie stać na inwestycje i rozwój, przechwytywania części dochodów klientów a wreszcie wywozu kapitału z Polski w majestacie prawa. Widać wyraźnie, że weszliśmy w decydującą rozgrywkę – być albo nie być polskiej gospodarki w polskich rękach.

Dlatego uważam, że bitwa o polonizację handlu jest obowiązkiem: państwa, polskich producentów, polskich konsumentów, polskich handlowców.

Zdumiewa mnie jednak, że po głośnych deklaracjach i buńczucznych zapowiedziach rządu projekt ustawy opodatkowującej wielki handel może okazać się bardziej dokuczliwy dla polskich handlowców niż zagranicznych. Nasuwa to podejrzenie, że lobbyści dobrze opłacani przez zagraniczny kapitał „skutecznie” dotarli do piszących ustawę urzędników i polityków. Obym się mylił.

Co mogę doradzić rządzącym? Przede wszystkim podjęcie promocji polskiego handlu, znalezienie sojuszników do długookresowej kampanii „Kupuj polskie produkty w polskich sklepach”. Rozważyłbym też likwidację podatku dochodowego w handlu i zastąpienie go podatkiem obrotowym o wysokości od 1 do 3%. Likwidacja podatku dochodowego zostawiłaby trochę pieniędzy w portfelach polskich handlowców, którzy do tej pory ten podatek musieli płacić. Jednocześnie, i to uważam za szczególnie ważne, część z wpływów z podatku obrotowego od wielkich zagranicznych sieci handlowych przeznaczyłbym na wniesienie do utworzonego Banku Polskiego Handlowca. Bank ten miałby za zadanie kredytować polski handel i udzielać pożyczek na wykup udziałów przez polskich kupców w zagranicznych sieciach handlowych, by je tą drogą polonizować.

Kochani, bitwa o handel, o polski handel to dziś najważniejszy front bitwy o polską gospodarkę. A zatem – kupujmy polskie produkty w polskich sklepach.

Tuzin złotych za godzinę

We współczesnym świecie możemy mówić o trzech źródłach dochodów. Pierwszym źródłem są wyniki badań naukowych i związane z tym patenty, wynalazki bądź po prostu pomysły i talent. To one przynoszą największe dochody, są najwyżej cenione, dają to, co ekonomiści nazywają zyskiem nadzwyczajnym. Drugim źródłem dochodów jest własność kapitału. Mam tu na myśli nieruchomości, przedsiębiorstwa, akcje i udziały, zgromadzone na lokatach pieniądze. Ekonomiści mówią tu o należnym zysku z kapitału. Trzecim źródłem dochodów są dochody z pracy, tej fizycznej i tej umysłowej. One też są podstawą późniejszych wypłat rent i emerytur.

Dramat Polski dziś polega na tym, że za bezcen wyprzedaliśmy fabryki, banki, handel, a często nieruchomości czyli kapitał. Nabyły go zagraniczne firmy, przedsiębiorcy i to w ich ręce, do ich kieszeni trafia zysk z kapitału. Co gorsza, zagraniczni właściciele fabryk zlikwidowali działające przy przedsiębiorstwach ośrodki naukowo-badawcze, instytuty, zespoły ludzi, których zadaniem było opracowywanie wynalazków, nowych technologii, po prostu wymyślanie. Dziś jesteśmy państwem- kuriozum w Europie, o najmniejszej liczbie zgłaszanych patentów. Zatem zysk nadzwyczajny, ten najbardziej wydajny ekonomicznie nam się nie należy.

Staliśmy się przede wszystkim najemnymi pracownikami, często w zagranicznych firmach, często produkujących wyroby lub komponenty, które wymagają dużo nisko kwalifikowanej robocizny, co gorsza, nisko opłacanej. Efektem jest, że połowa pracujących Polaków, czyli około 8 milionów nie zarabia 2400 złotych miesięcznie, a około 1,5 miliona zarabia mniej, niż 1400 złotych miesięcznie.

Czy zatem ustawowe podniesienie stawki godzinowej płacy do 12 złotych brutto za godzinę to dobre rozwiązanie?

Odpowiedź tych, którzy bezpośrednio skorzystają z podwyżki będzie prosta – dlaczego tak mała podwyżka? Dlaczego nie więcej? I możemy powiedzieć, że będą mieli rację.

Z drugiej strony odpowiedź tych, którzy wypłacą podwyżkę – przedsiębiorców, najczęściej polskich małych i średnich będzie – a skąd mam na to wziąć pieniądze? To, co państwo daje pracownikowi idzie z mojej kieszeni. Podwyżka dla pracownika to dla mnie podatek. A często przedsiębiorca doda – jedynie państwo na tym zarobi, bo do płacy 12 złotych za godzinę brutto ja będę musiał jako przedsiębiorca dorzucić 2 złote narzutów z tytułu podatków i składek. Co gorsza, z ustawy wynika, że będę musiał prowadzić biurokratyczną dokumentację: ile, kiedy, gdzie, kto przepracował, bo jeśli nie dopilnuję dokumentacji, to kontrola Państwowej Inspekcji Pracy nałoży na mnie wysoką grzywnę. A zatem, tym kto najwięcej na podwyżce stawki godzinowej zyska będzie urząd skarbowy.

     I pracownik i pracodawca adresując pretensje do rządu mają rację. Dlaczego? Bo rząd swym działaniem zachowuje się jak lekarz, który nie leczy przyczyny choroby, a jej objawy. Bo przyczyną niskich dochodów Polaków jest złamanie świętej zasady własności mówiącej, że majątek narodowy powinien być w dominującym stopniu w polskich rękach, a nie tak jak ma to miejsce obecnie – jest własnością kapitału zagranicznego.

     Błąd rządu polega też na tym, że arbitralnie ingeruje w stosunki między pracownikiem a pracodawcą – wchodzi „między wódkę a zakąskę” ustalając wysokość płac. Tymczasem jego rolą jest skupić się na tworzeniu takich mechanizmów i reguł, by popyt na pracę rósł i wymuszał na pracodawcy wzrost płac, tak jak się to dzieje na przykład w informatyce.

Ustawa o „tuzinie złotych za godzinę” pewnie uspokoi sumienia rządzących, będą mogli powiedzieć – „troszczymy się o najuboższych”. Ale my powinniśmy dopowiedzieć, że uspokajanie sumienia kosztem małego i średniego polskiego przedsiębiorcy to błąd. Co gorsza, narzucanie wyższej stawki godzinowej bezpośrednio zachęca i prowadzi do rozszerzenia sfery pracy niedeklarowanej, na szaro bądź czarno.

Ustawa „tuzin złotych za godzinę” ma także dodatkowe skutki ekonomiczne i społeczne. Po pierwsze – wzrost płacy minimalnej podnosi koszty produkcji najczęściej w polskich małych i średnich przedsiębiorstwach pogarszając ich konkurencyjność na rynku wewnętrznym i w eksporcie. Po drugie – wzrost kosztów produkcji w dobie deflacji czyli spadku cen własnych wyrobów – czego doświadcza wielu polskich przedsiębiorców – pogarsza rentowność przedsiębiorstw, obniża zyski, zdolność do inwestowania i rozwoju, a także prowadzi do spadku podatku dochodowego płaconego budżetowi.

A po trzecie – to uważam za szczególnie ważne – ustawa o „tuzinie złotych za godzinę” wrzuca do jednego worka pracodawców polskich i zagranicznych przeciwstawiając ich polskim pracownikom. I tym oto sposobem polski mały i średni przedsiębiorca jest konfliktowany z polskim robotnikiem i pracownikiem, jakby to on był głównym winowajcą niskiego poziomu płac i dochodów, a nie dominujący u nas kapitał zagraniczny.

Sumując uważam ustawę „tuzin złotych za godzinę” za bardzo ułomną, odwracającą uwagę od istoty problemu, sprzyjającą wzrostowi antagonizmów społecznych i działań nielegalnych. Nie tędy droga do naprawy Rzeczypospolitej.