Więc jak? 500+ na dziecko czy na samochód?

 

Moje obawy zaczynają się potwierdzać. Co mam na myśli? Większość rodzin wydaje pieniądze z programu 500+ na najpotrzebniejsze towary i usługi. Ale są też coraz liczniejsi, którzy zadają sobie pytanie: Dlaczego na przykład nie kupić lub zmienić samochodu? A co zrobić, kiedy środków z 500+ nie wystarcza? Oczywiście jest rozwiązanie, pomogą … życzliwe banki, które już przygotowały stosowny kredyt konsumpcyjny. Banki cieszą się, bo przecież mogą powiedzieć, że kredyt został udzielony pod zbożnym hasłem …prokreacji a la polonaise.

Efekt? Gwałtownie rośnie import samochodów używanych. W ciągu czterech miesięcy tego roku – o ponad 16% w stosunku do ubiegłego. Ciekawa jest charakterystyka importowanych pojazdów: powypadkowe stanowią 74%, w wieku ponad 11,5 lat stanowią 64%, w wieku do 4 lat tylko 4%. Tak stare samochody nie spełniają oczywiście obowiązujących europejskich norm ochrony środowiska czyli emisji spalin. Nie dziwmy się zatem, że wiele naszych miast zaliczanych jest do najgorszych pod względem jakości powietrza w Europie. Zdecydowana większość importowanych pojazdów ma cofnięty licznik czyli sfałszowany odczyt przebiegu kilometrów.

W tym miejscu kłaniam się nisko naszym dyżurnym ekologom. Pytam, czemu w tej sprawie zachowują powściągliwe milczenie. Czyżby protesty rodzimych zielonych miały sprawić kłopot i problemy niektórym ich inspiratorom i sponsorom zza zachodniej granicy czyli przedstawicielom niemieckiego przemysłu motoryzacyjnego. To najprawdopodobniejsze uzasadnienie milczenia.

Czy dostrzegam coś pozytywnego w szybko przyspieszającym imporcie starych samochodów? Z pewnością można pochwalić fakt, że nawet ubodzy Polacy będą mogli „wybić się” na samochód. Pieniądze wydane na benzynę, ubezpieczenia, naprawy pozwolą ograniczyć wydatki na używki, alkohol czyli per saldo pójdą na zdrowie.

Ale wróćmy na podwórko motoryzacji i rynku pojazdów w Polsce. Od dłuższego czasu szereg decyzji administracyjnych i ekonomicznych „zapętla się” i układa w dobrze napisany scenariusz, który za cel stawia sobie uprzywilejowanie importerów używanych samochodów oraz związanego z nimi zaplecza usługodawców i pośredników. A oto katalog tych decyzji.

Po pierwsze zlikwidowano tzw. opłatę recyklingową czyli koszt złomowania pojazdu wynoszący 500  złotych. Tą decyzją obok rodzimych importerów ucieszyliśmy przede wszystkim Niemców, gdzie koszt złomowania wynosi kilkaset euro. Wypada zapytać czy u nas samochodów się nie złomuje? Odpowiedź jest prosta – w ramach programu Natura 2000 rozmontowane resztki wywozi się do lasu.

Po drugie – nieco wcześniej uchylono rozporządzenie o obowiązkowym badaniu technicznym na stacji diagnostycznej w Polsce samochodu importowanego przed zarejestrowaniem. Koszt tego badania wynosił kilkaset złotych. Dziś wara komu do tego, w jakim stanie technicznym jest samochód sprowadzony z importu.

Po trzecie, co szczególnie zabawne, choć w sumie i w skutkach tragiczne, od kilkunastu lat, powtarzam, od kilkunastu lat, obowiązuje niewaloryzowana (choć ustawa to rządowi nakazuje) opłata za coroczny przegląd techniczny pojazdu i dopuszczenie do ruchu po upływie trzech lat od daty jego produkcji. W efekcie stacje diagnostyczne, by przetrwać przymykają oko na niesprawne pojazdy.

     Sumując – dokładnie widać, że przez lata władze zrobiły wszystko, co należało i nie należało, by potanić import używanych samochodów, by uatrakcyjnić i uprzywilejować import starzyzny i złomu. Świadomie wskutek tego zaakceptowały pogarszający się stan techniczny pojazdów, ich podatność na wypadki, co pogorszyło bezpieczeństwo na drogach, przyzwoliły na dodatkową emisję szkodliwych dla zdrowia substancji a wreszcie przyczyniły się do rozkwitu szarej i czarnej strefy dominującej w branży używanych pojazdów.

A teraz nowy rząd do powyższego  katalogu dodał „wisienkę na torcie” w postaci ustawy 500+, która spowoduje wzrost importu starych aut.

Postawmy pytanie, kto skorzysta na takiej polityce? Odpowiedź nie jest trudna. Po pierwsze ci, którzy pozostają beneficjentami tej polityki czyli niemieccy i zachodnioeuropejscy producenci samochodów, którzy bez dodatkowych kosztów pozbędą się rodzimego złomu. Skorzystają też banki i firmy ubezpieczeniowe. Cieszyć się mogą: laweciarze, warsztaty naprawcze, komisy, pośrednicy samochodowi. Żeby była jasność. Szanuję ich ciężką pracę, nie mogę jednak nie spytać czy taka praca i zawody, które wykonują przybliżają nas do nowoczesności i wysoko wydajnej gospodarki czy przeciwnie, oddalają. Potwierdzeniem tej tezy niech będzie fakt, że Europa Zachodnia z takiej działalności rezygnuje. Mówiąc brutalnie „wciska się” nam to, czego inni nie chcą, a jednocześnie przekonuje, że to nasza szansa. Wyznacza się nam a raczej narzuca rolę naprawiaczy, handlarzy i użytkowników starzyzny.

Coraz częściej pada hasło o reindustrializacji Polski. Czy uprzywilejowanie importu starych samochodów przybliża nas czy oddala od realizacji tego hasła? Jesteśmy narodem bez mała 40-milionowym. Kupujemy rocznie ponad milion używanych samochodów i trzysta tysięcy nowych, a bywało że więcej. Takiego rynku nie może lekceważyć żaden producent pojazdów, a tym bardziej nie powinien polityk gospodarczy.

Pytam zatem jak to się stało, że państwa nie mające żadnych tradycji w produkcji samochodów dziś nas wyprzedzają? Mam na myśli Słowację, Węgry, Rumunię. Jak to się stało, że praktycznie jedynym przemysłem motoryzacyjnym inwestującym w Polsce jest niemiecki. Jak to się stało, że wybito nam z głowy własną markę samochodu, przecież potencjałem ludnościowym i wieloma innymi elementami społecznymi i ekonomicznymi powinniśmy porównywać się do Korei Południowej.

Odpowiedź na wszystkie te pytania ma wymiar ekonomiczno-polityczny. To siła  lobby niemieckiego przemysłu motoryzacyjnego działającego w Polsce i siła lobby importerów samochodów używanych i ich zaplecza stanowi o przeszłości i teraźniejszości polskiej motoryzacji. To oni konsekwentnie dbają, pilnują, by polityka wobec rynku i przemysłu motoryzacyjnego w Polsce nie zmieniała się. By nie zapaliło się zielone światło dla odbudowy polskiego przemysłu motoryzacyjnego. Dowodem, że możemy i powinniśmy podjąć rzucone nam wyzwanie jest odrodzenie się produkcji autobusów w Polsce i odrodzenie się produkcji traktorów Ursus w Polsce. Właściciele tych przedsiębiorstw są prawdziwymi polskimi herosami-marzycielami, którzy na przekór wrogiej im polityce kolejnych rządów robią swoje. Chwała im za to!

Jest też problem wagi ogólnej pojawiający się w kontekście motoryzacji. Obejmujący władzę, a jeszcze lepiej obejmujący władzę po efektownym zwycięstwie wyborczym, nabierają przekonania o swojej wszechmocy. Mają skłonność do dwóch grzechów: pychy i prywaty. Przypomnę Leszka Millera, który po wyborczym triumfie SLD głosił, że pod jego rządami, jak będzie trzeba … wyrosną gruszki na wierzbach. Dzisiejsza ekipa obiecała wiele w sferze socjalnej. Postawmy sprawę jasno. Realizacja tej polityki już stoi pod znakiem zapytania ze względu na brak środków, ale co gorsza, brnięcie w nią całkowicie uniemożliwi podjęcie radykalnej strategii reindustrializacji Polski. Brakuje mądrego, poprzedzającego program socjalny programu i strategii ekonomicznej. Ujawnienie się sprzeczności między polityką społeczną a potrzebą programu ekonomicznego to wstęp do porażki politycznej i ogromnych, negatywnych kosztów, które mogą w przyszłości obciążyć cały naród. Czas, by na przykładzie przemysłu motoryzacyjnego ostrzec rządzących.

WYBIERAJ – EMIGRACJA ALBO BEZROBOTNY ZAWODOWY

Zacznijmy od faktów.

W poszukiwaniu pracy wyemigrowały 2-3 miliony Polaków, głównie młodych, zdolnych, aktywnych, energicznych. By uchwycić skalę zjawiska powiem, że wielkość ta odpowiada dziesięcioletniemu przyrostowi naturalnemu w Polsce. To tak, jakby w ciągu dekady Polacy nie rodzili się, a wyłącznie wymierali.

Według ostatnio przeprowadzonych badań około półtora miliona dorosłych Polaków jest zdecydowanych wyemigrować w poszukiwaniu pracy. Co gorsza, w sumie około cztery miliony naszych rodaków poważnie rozważa emigrację za pracą. Główne powody i motywy ich decyzji to zarobki i lepszy standard życia. Najliczniejszą grupę potencjalnych emigrantów stanowią ludzie młodzi do 35 roku życia (ponad 60%), mieszkańcy województw wschodnich i południowych ze wsi i małych miasteczek. Co ciekawe, za próg wynagrodzenia powyżej którego gotowi byliby zostać i pracować w Polsce uznają kwotę około 2,5 tysiąca złotych netto. Dodajmy, że według oficjalnych statystyk zarejestrowanych bezrobotnych w Polsce jest około półtora miliona.

Zjawiskiem nowym, o wysokiej dynamice, którego lekceważyć nie należy jest imigracja zarobkowa do Polski około jednego miliona Ukraińców. Gdzie znajdują zatrudnienie? Przede wszystkim w rolnictwie, budownictwie, usługach, handlu. Wykonują prace ciężkie, niskopłatne, bez przestrzegania kodeksu pracy, respektowania norm zdrowotnych i ekologicznych.

Pora wyciągnąć wnioski.

Pierwszy z nich: błędna polityka wysokiego opodatkowania niskich płac doprowadziła do wyrugowania części Polaków z wykonywania zawodów przejętych następnie przez Ukraińców. Gdyby jednocześnie Polacy znajdowali zatrudnienie w zawodach wyżej płatnych, cieszących się większym szacunkiem bądź prestiżem moglibyśmy powiedzieć, że nic złego się nie dzieje. Ale tak nie jest, czego dowodem właśnie chęć emigracji około półtora miliona Polaków o niskim wykształceniu. A zatem polityka kolejnych rządów polega na kreowaniu mechanizmów ekonomicznych, rugowania Polaków z rynku pracy i rozszerzania tego rynku dla Ukraińców. W konsekwencji polityka ta wymusza na młodych Polakach emigrację zarobkową. To jest prawda, której nikt głośno nie ma odwagi powiedzieć.

Wniosek drugi: wysokie opodatkowanie niskich dochodów stoi w całkowitej sprzeczności z próbą wprowadzenia polityki prokreacyjnej poprzez ustawę 500+. Tam, gdzie zmusza się do emigracji, utrudnia zakładanie i samowystarczalność materialną rodzin nie należy liczyć na wysoki przyrost naturalny.

Wniosek trzeci: znaczna część Ukraińców pracuje na szaro bądź czarno czyli nie płaci w Polsce podatków. Ile z tego tytułu wynoszą straty budżetu? Warto spytać ministra finansów. Co więcej, Ukraińcy starają się zarobione pieniądze zaoszczędzić, czyli ograniczają własną konsumpcję, zmniejszają popyt ku utrapieniu producentów i handlowców w Polsce. Ci ostatni przecież nie sprzedawszy i nie zarobiwszy zapłacą mniejsze podatki. Ukraińcy zaoszczędzone złotówki wymieniają na dolary i wywożą z Polski, czym pogarszają bilans płatniczy, ograniczają obieg pieniądza a w sumie rozmiary inwestycji i wynikającego stąd przyrostu zatrudnienia w Polsce. Według moich szacunków skala wywozu dewiz z Polski przez Ukraińców wynosi od trzech do pięciu miliardów złotych.

Wniosek czwarty: pod znakiem zapytania postawić należy działalność urzędów pracy i całego systemu „kojarzenia” pracodawców z pracownikami. Jaki sens mają szkolenia, przekwalifikowania, kursy i tym podobne przedsięwzięcia dla młodych ludzi bez kwalifikacji, jeśli pracy dla nich nie będzie, bo Ukraińcy podejmą ją za niższą płacę. Mamy do czynienia z grą pozorów, gdzie urzędy pracy udają, że troszczą się o bezrobotnych a bezrobotni udają, że szukają pracy. Wychowaliśmy dzięki złemu prawu pracy i prawu podatkowemu zastępy, o których  bard Warszawy Stanisław Grzesiuk śpiewał, że każdy z nich „jest chłop morowy i bezrobotny jest zawodowy”.

Zastanówmy się nad przewidywanym rozwojem wypadków. Należy obawiać się pogarszania sytuacji ekonomicznej i politycznej na Ukrainie. Destabilizacja w tym kraju, która może nastąpić niebawem, wywoła zwiększony napływ imigrantów zarobkowych do Polski. Rozszerzy to strefę pracy na szaro i czarno, ale co ważniejsze może wzmóc presję na spadek realnych wynagrodzeń tam, gdzie Ukraińcy znajdują zatrudnienie. W konsekwencji pogorszy się pozycja polskich pracowników, zmniejszą możliwości znalezienia pracy, wzmocnią motywacje do emigracji z Polski. O konsekwencjach powyższych zjawisk dla budżetu państwa pisałem powyżej.

Co zatem należy zrobić?

Za najważniejsze uważam szybkie i radykalne uporządkowanie systemu wynagradzania i opodatkowania najniższych wynagrodzeń poprzez zwiększenie kwoty wolnej od podatku do poziomu właśnie 2-2,5 tysiąca złotych miesięcznie, czyli poziomu postulowanego przez potencjalnych emigrantów. Porównajmy – środki przeznaczone na ustawę 500+ pozwoliłyby zatrudnić dwa miliony bezrobotnych i powiększyć ich wynagrodzenie o około tysiąc złotych z obecnego minimum wynoszącego 1355 złotych netto. A to przecież oznacza, że potencjalni emigranci zdecydowaliby się na pozostanie w Polsce, tu konsumowali i płacili podatki, tu zakładali rodziny i mieli dzieci. Należy także obniżyć narzuty na płace (ZUS) dla najniżej płatnych zawodów. Przedsiębiorców zaś należy premiować ulgami inwestycyjnymi, przyspieszonym i zwiększonym odpisem amortyzacyjnym.

Naiwnością jest mniemać, że napływ Ukraińców do Polski uda się ograniczyć bądź zlikwidować metodami administracyjnymi. Jest już za późno. Są firmy, branże, które całą kalkulację oparły na tanim robotniku ukraińskim. Byłoby głupotą je niszczyć. Należy zatem zalegalizować pracę Ukraińców w Polsce w taki sposób, by przestało się opłacać zatrudniać ich nielegalnie, a ich samych zniechęcić do takiej pracy. Służyć do tego może podatek ryczałtowy.

Należy także przeciwdziałać aprecjacji złotówki względem dolara, dążyć do osłabienia jej kursu, a zatem nie naśladować bezwolnie polityki Europejskiego Banku Centralnego kierowanego pod dyktando i w interesie Niemiec. Polityka mocnego złotego ma swoje konsekwencje na rynku zatrudnienia w Polsce, szczególnie w zawodach niskopłatnych. Zwiększa napływ imigrantów zarobkowych z Ukrainy, a Polaków „wypycha” na emigrację. I jednym i drugim się to opłaca, ale Polska traci pod każdym względem.

Należy także odebrać Ukraińcom prawo do ubiegania się o 500 złotych na dziecko, co zostało wpisane w tak rozreklamowaną przez rząd ustawę. Szacować można, że około 100 tysięcy Ukraińców skorzysta z takiej dopłaty. Pytam o co chodzi rządowi? Czy o tworzenie dodatkowych zachęt dla imigrantów zarobkowych z Ukrainy? Przecież to rząd deklarował, że zależy mu na przyroście naturalnym Polaków, a nic nie wspominał o Ukraińcach.

     Uważam, że program zmian w polityce społecznej i socjalnej obiecany wyborcom przez rządzących, nie zweryfikowany i nie podporządkowany mądremu programowi ekonomicznemu, w którym na czołowym miejscu postawiony zostanie los i interes małego i średniego polskiego przedsiębiorcy może zakończyć się porażką polityczną. Realne koszty poniosą pracownicy i polskie rodziny.

Kto chce nam odebrać gotówkę?

Kiedy rząd w ostatnich tygodniach wystąpił z inicjatywą ustawy ograniczającej obrót gotówkowy między przedsiębiorcami do kwoty 15 000 złotych dla jednej faktury, mój nos wyczuł, że będą następne pomysły w tej tonacji. Ponieważ nie chciałem straszyć, krakać i wywoływać wilka z lasu – milczałem. I oto niestety moje przewidywania spełniły się w myśl zasady, że jak jest źle to może być zawsze gorzej czyli… wilk wyszedł z lasu sam. O kim mowa?

O Panu senatorze Grzegorzu Biereckim, przewodniczącym komisji Finansów Publicznych, prezesie SKOK. Wspierany przez świtę prześwietnych doradców pan prezes raczył był udzielić wywiadu, w którym stwierdził co następuje: „Obrót gotówkowy powinien być ograniczony do codziennych, podstawowych zakupów (…) Stale zwiększa się powszechność kart płatniczych, od września, wskutek wdrożenia unijnej dyrektywy o podstawowym rachunku bankowym, wszyscy Polacy będą mieli dostęp do taniego w użytkowaniu konta, do dziesięciu przelewów ma być to usługa darmowa.”

Wypada mi w tym miejscu grzecznie zapytać pana prezesa czy kiedy będę chciał dać na tacę w kościele większą kwotę gotówką, co przecież zostanie zakazane, czy pan prezes łaskawie pozwoli mi skorzystać z darmowej usługi w SKOK – o ile parafia będzie miała konto.

Wypada też zapytać, jak rozwiązany zostanie problem obcokrajowców chcących wymienić dewizy na złotówki, ale nie życzących sobie rozliczenia poprzez karty płatnicze.

Należy też jednoznacznie poinformować, że wszystkie kantory wymiany walut ulegną likwidacji.

Argumenty przemawiające za pomysłem pana prezesa i jego prześwietnych doradców, przez niego przedstawione – brzmią bojowo: „ (…) mamy do czynienia z dużą szarą strefą. To zaburza konkurencję, bo ten, kto płaci ludziom pod stołem albo unika opłat ZUS czy na ochronę zdrowia może taniej zaoferować swoje produkty i usługi. Trzeba rozważyć ograniczenie w Polsce obrotu gotówkowego. To jest najlepszy sposób ograniczenia szarej strefy.”

Logika pana prezes jest porażająca. A mianowicie: za główną przyczynę istnienia szarej strefy w Polsce uznaje… obrót gotówkowy, istnienie pieniądza papierowego. Wniosek, który wyprowadza brzmi – zlikwidujmy obrót gotówkowy, a radykalnie ograniczymy bądź zlikwidujemy szarą strefę.

Ta logika pozwala mi zakwalifikować pana prezesa do grona ekonomistów, którzy niczym przysłowiowy lekarz z powieści Haszka o Szwejku wszystkie choroby leczył… lewatywą.

Jeśli pan prezes chce konsekwentnie trzymać się przyjętej logiki,  powinien „pójść za ciosem i postawić kropkę nad i”. Co mam na myśli? Czekam na obwieszczenie przez niego decyzji partii i rządu o całkowitej likwidacji i zakazie obrotu gotówkowego w Polsce. Ot co!

Ze swej strony przewiduję, że reakcją na taką decyzję byłoby spontaniczne powstanie „pieniądza gotówkowego drugiego obiegu” , którym najprawdopodobniej byłyby dewizy, a dominowałby dolar.  Powstałby „niezależny, samorządny obrót gospodarczy” . Gwarantuję, że rozrost szarej strefy i czarnorynkowego, nieewidencjonowanego obrotu gospodarczego zaskoczyłby największych optymistów. A przecież w myśl terapii zaproponowanej przez pana prezesa… szara i czarna strefa powinny zniknąć.

Sądzę, że sprawa ograniczenia obrotu gotówkowego – pomysł i marzenie bankierów i banksterów to sprawa poważna, przedstawmy zatem nasze argumenty przemawiające przeciw.

Zło, patologię, chorobę a takimi jest istnienie szarej strefy w myśl podstawowej zasady lekarskiej należy leczyć nie szkodząc – primum non nocere. Leczenie należy zacząć od wskazania przyczyn  oddzielając je od objawów. Moim zdaniem istnienie szarej strefy to w decydującej mierze efekt złego prawa gospodarczego, złego systemu podatkowo-kursowego, złego systemu kreacji pieniądza i wadliwego działania instytucji państwowych. Ograniczyć i to radykalnie szarą strefę można i należy, ale tylko pod warunkiem zastosowania instrumentów ekonomicznych i prawnych zachęcających i motywujących do ujawnienia obrotów i dochodów przez przedsiębiorców i obywateli, a nie stosując przymus administracyjny i zakazy, strasząc karami.

Należy zapytać pana prezesa czy swój pomysł uzgodnił tylko ze swoimi prześwietnymi doradcami, czy tak jak nakazują reguły demokracji skonsultował go z bezpośrednio zainteresowanymi konsumentami i producentami. Z pewnością nie. Należy on zatem do grona tych przedstawicieli władzy, którzy „zawsze wiedzą lepiej i nie muszą nikogo pytać”.

Ograniczenie radykalne obrotu gotówkowego oznacza ograniczenie wolności gospodarczej, zaś przymus dokonywania zakupów za pośrednictwem banków i instytucji finansowych oznacza na dodatek radykalne naruszenie prawa do prywatności. Coraz częściej ostatnio te niezbywalne prawa człowieka są ograniczane, a nawet łamane. Dzieje się tak pod pretekstem obrony przed terroryzmem, bądź też pod pretekstem troski o budżet państwa. Pan prezes swym działaniem chce dopisać kolejną kartę. Takie zachowanie, taka postawa cechuje z reguły przedstawicieli władzy, która nie potrafi rządzić w imieniu i dla dobra obywateli, decyduje się zatem na rządy … dla dobra własnego.

Wątpię, by pan prezes nie rozumiał, że przymus obrotu bezgotówkowego poprzez banki radykalnie rozszerza wiedzę tych instytucji o obywatelach, kontrolę nad obywatelami. Wiedza powzięta o klientach banków, wnioski z niej wynikające będą z pewnością konsekwentnie wykorzystywane do „strzyżenia obywateli”. A banki potrafią to znakomicie robić.

Ograniczenie obrotu gotówkowego to potężny cios wymierzony w handel bazarowy i giełdowy. A  zatem w polskich małych i średnich handlowców. Może to oznaczać likwidację wielu tysięcy rodzinnych firm. A ponieważ przegraliśmy z kretesem wojnę z zagranicznymi firmami o dominację w handlu wielkopowierzchniowym to obrona ostatniego bastionu w polskich rękach – handlu w małych sklepach i na prowincji powinna być priorytetem działania rządu. Polscy mali i średni handlowcy nawet jeśli – zmuszeni „przez życie” do częściowego działania w szarej strefie – w Polsce płacą podatki, dokonują zakupów, inwestują. W przeciwieństwie do nich zagraniczne sieci handlowe podatków w Polsce nie płacą, a ogromne zyski transferują za granicę.

Istnienie szarej strefy w Polsce to także efekt błędnej, należy powiedzieć zgubnej dla państwa i obywateli polityki NBP i banków. Trudny pieniądz, drogi kredyt, deflacja to zjawiska będące efektem braku emisji pieniądza stosownie do dynamiki i potrzeb gospodarki. NBP emituje pieniądz tylko na pokrycie wymiany dewiz na złotówki, a to oznacza niedobór „gotowego grosza” na rynku. Szara strefa dzięki której cyrkulacja, obrót pieniądza zostaje przyspieszony, zwielokrotniony to właśnie naturalna samoobrona podmiotów gospodarczych przed brakiem pieniędzy na rynku. O dziwo, o tym by pan prezes interweniował w NBP nie słyszeliśmy.

Ograniczenie, bądź likwidacja obrotu gotówkowego radykalnie spowolni wzrost gospodarczy. Zacytujmy filozofa F. Bacona „pieniądz jest jak nawóz, nie rozrzucony nie przynosi plonów”. Likwidacja gotówki to likwidacja pewnej formy gospodarowania i narzucanie, wymuszanie innej. Każdy przymus w gospodarce to zło, choć bywa, że konieczne. Ale ten nowy przymus, nałożony na wszystkich obywateli, ostrzegam, może być… niebezpieczny nawet dla władzy.

Pora zadać (przepraszam damy) bardzo kobiece pytanie – ale właściwie o co chodzi? Otóż uważam, że pan prezes i prześwietna świta doradców doskonale wiedzą o co chodzi i komu to służy. A służy bankom i instytucjom bankowym, jak SKOK-i. One będą jedynymi depozytariuszami pieniędzy, one będą dyktowały reguły gry, zarabiały na wszystkim tyle, ile uznają, że należy, oczywiście kosztem obywateli i przedsiębiorców. Deklarowana troska o budżet ze strony pana prezesa to mówiąc językiem młodzieżowym „pyszna ściema”.

Propozycja radykalnego ograniczenia obrotu gotówkowego to od dawna marzenie prezesów największych banków. Dotąd nie mieli oni odwagi zgłosić  tego pomysłu publicznie, zatem pan prezes  ich usłużnie wyręczył, czyli zrobił „za nich, dla nich”.

A przecież pan prezes znakomicie rozumie, że to rozwiązanie będzie skutkować zwiększeniem zysków banków kosztem obywateli i przedsiębiorców, a następnie zwiększeniem wywozu, transferu pieniędzy z Polski przez banki.

Wypada zapytać, czy na tym ma właśnie polegać tak nagłaśniana idea repolonizacji banków i gospodarki? Jeśli tak, to polscy przedsiębiorcy powinni zdecydowanie powiedzieć – dość! A ja wzywam – polscy przedsiębiorcy organizujmy się i organizujmy samorząd gospodarczy.