Komentarz do Ustawy o opodatkowaniu banków

Sejm uchwalił ustawę opodatkowującą aktywa banków i instytucji finansowych. Według szacunków ma on przynieść budżetowi około 6 miliardów złotych w 2016 roku. A oto moje uwagi i komentarze.

Po pierwsze: zysk banków wyniósł ponad 19 miliardów złotych w roku 2015. Od tego zysku zapłacono około 3 miliardy podatku dochodowego. Jeśli przyjąć, że nowy podatek „zdejmie” z banków około 6 miliardów złotych to jednocześnie obniży rozmiary zysku i należny od tego podatek dochodowy. Zmniejszenie podatku dochodowego można szacować na około 1 miliard złotych. A zatem, od założonej w budżecie po stronie wpływów kwoty 6 miliardów z tytułu podatku bankowego należy odjąć 1 miliard, po stronie ubytku wpływów z tytułu podatku dochodowego.

Po drugie: ponieważ podatek bankowy będzie płacony od aktywów banków to należy liczyć się z działaniami obniżającymi poziom aktywów ze strony służb księgowych banków. Sposobów takich jest kilka i bądźmy pewni, że banki skorzystają z nich bez skrupułów i z wdziękiem. Moim zdaniem obniży to szacowane wpływy do budżetu o kolejny miliard.

Po trzecie: i najważniejsze, o czym nie mówi się wcale. Banki kredytują budżet państwa, pożyczają mu pieniądze na procent. Przypomnę, że obecnie obsługa zadłużenia budżetu państwa wynosi 35-40 miliardów złotych rocznie. Jestem pewien, że w reakcji na ustawę bankową banki zażądają wyższych opłat za obsługę zadłużenia. A nawet niewielki wzrost oprocentowania długu oznacza ogromne dodatkowe kwoty do spłacenia. Drugim narzędziem obok stopy procentowej, którym mogą posłużyć się banki (o czym u nas zapomniano uznając, że decyzja jest wyłącznym przywilejem NBP) jest kurs walutowy. Obniżenie tzw. ratingu Polski przez jedną z instytucji finansowych czyli stopnia wiarygodności ekonomicznej Polski w świecie, co dokonało się w ubiegłym tygodniu, to właśnie przykład skoordynowanej, międzynarodowej reakcji banków na ustawę o ich opodatkowaniu. Efektem obniżenia ratingu była dewaluacja złotówki do euro i dolara o ponad 5%. A proszę policzyć, że jeśli zadłużenie budżetu państwa wynosi kilkaset miliardów dolarów to 5% tej kwoty po przeliczeniu na złotówki to dziesiątki miliardów złotych. Od tak powiększonego długu trzeba będzie zapłacić wyższe odsetki.

Zadajmy teraz pytanie i spróbujmy na nie odpowiedzieć – co z ustawy bankowej wynika dla nas, klientów banków?

Patologią systemu bankowego w Polsce jest, że banki bez mała 30% swych przychodów osiągają z opłat, narzutów, prowizji, które w wielu krajach nie istnieją, bądź są symboliczne. Nie miejmy złudzeń banki by powetować sobie koszty podatkowe podniosą poziom narzutów i prowizji. My je zapłacimy, banki więcej zarobią, my zarobimy mniej, budżet państwa zatem otrzyma mniejsze wpływy z naszych podatków, czyli też relatywnie straci.

Można też spytać czy podrożeją kredyty. Zagraniczne banki w Polsce stworzyły swoisty oligopol i wywindowały oprocentowanie kredytów znacznie powyżej średniej europejskiej. Sądzę, że nie oprocentowanie kredytów, ale dostęp do nich będzie utrudniony.

Jest jeszcze jeden aspekt. Nazwę go – ekonomiczno-społeczny. Banki w obronie swej rentowności mogą podjąć działania nazywane dziś „w nowomowie” restrukturyzacją. Mówiąc wprost, banki by obniżyć koszty dokonają redukcji zatrudnienia. W Polsce w sektorze bankowym pracuje 170-200 tysięcy ludzi. Ewentualna redukcja zatrudnienia kilku czy kilkunastu tysięcy młodych ludzi to nie żarty. A przecież są to najczęściej młodzi, pełni optymizmu, energiczni Polacy, którzy uwierzyli, że los im sprzyja i pracując w bankach …pozadłużali się w bankach. Powiem otwarcie – oby ten scenariusz nie zaczął się spełniać.

Sumując: uważam, że bilans zysków i strat wynikający z wprowadzenia podatku bankowego nawet jeśli – w co wątpię – dla budżetu państwa okaże się dodatni, to na pewno dla klientów banków będzie ujemny i to w długim okresie czasu.

Decyzję rządu o wprowadzeniu podatku uważam zatem za lekkomyślną, przypominającą zabawę w kręcenie butelką – czyli skoro potrzebujemy pieniędzy dodatkowych, bo obiecaliśmy rodzinom z dziećmi po 500 złotych, to kręcimy butelką i na kogo wypadnie ten ma dać niezbędną kwotę. Wypadło na banki, no to…bęc.

Czy można więc powiedzieć, że banki powinny nadal pozostać bezkarne i łupić nas drogim kredytem i opłatami? Moja odpowiedź to zdecydowane – nie. Z całą mocą twierdzę, że należy podjąć rozgrywkę z bankami o to, by służyły polskim firmom i polskim konsumentom, ale by to się stało potrzebne jest skoordynowane działanie. Po pierwsze – potrzebna jest długookresowa strategia gospodarcza państwa, po drugie – współdziałanie z NBP i KNF, a nade wszystko potrzebne jest uzyskanie poparcia społecznego, wynikającego z zaufania obywateli do władz. W przeciwnym razie będziemy mieli nieskoordynowane działania pozorne w barwach ochronnych przynoszące więcej szkody niż pożytku.

Myśląc o Polsce – „500 zł na dziecko”

 

Gdy zadam pytanie – czy Polska potrzebuje długookresowej strategii gospodarczej? Usłyszę z pewnością odpowiedź – tak.

Gdy zadam pytanie – czy Polska potrzebuje długookresowej strategii społecznej? Usłyszę z pewnością odpowiedź – tak.

Czy program – 500 złotych na dziecko jest elementem jednej, drugiej bądź obu strategii? Odpowiedzi na tak postawione pytanie nie udzieli nikt, gdyż do chwili obecnej o istnieniu strategii nic nie wiemy. Jest to więc oderwany pomysł, nie wkomponowany w żaden zbiór działań – co w polityce gospodarczej i społecznej nie wróży niczego dobrego. Ale może okazać się (obym się mylił), że program „500 złotych na dziecko” jest jedynym znaczącym pomysłem rządu i ma zastąpić zarówno strategię ekonomiczną, jak i społeczną. Twierdzę, że gdyby tak się stało, to rozwiązanie „zamiast” byłoby dla nas najgorszym.

Zastanówmy się nad szacunkiem efektu programu „500 złotych na dziecko”. Jeśli podejmujemy decyzję o wydatkowaniu dużej, ogromnej kwoty pieniędzy, co więcej, jeśli decydujemy się wydatkować tę kwotę corocznie, to należy, powtórzę z naciskiem, należy odpowiedzieć na pytanie – jakich efektów oczekujemy. Do dzisiaj nikt z rządu nie przedstawił żadnych liczb, choćby tylko szacunków dotyczących efektu demograficznego poniesionych nakładów. Nikt nie próbował podać nawet orientacyjnych danych – ile dodatkowych dzieci urodzić się powinno dzięki programowi 500 złotych.

To błąd – polityka ekonomiczna i społeczna tak działać nie powinna. To tu przede wszystkim obowiązuje rachunek nakładów i wyników oraz personalna odpowiedzialność polityków, którzy decyzje podejmują.

Tym głośniej upominam się o szacunek efektów prokreacyjnych, gdyż w ubiegłym tygodniu Główny Urząd Statystyczny – instytucja poważna i naukowa – opublikował prognozę demograficzną dla Polski do roku 2050. Wynika z niej, że dzieci będzie się rodzić coraz mniej, liczba ludności w roku 2050 wyniesie 35 milionów, a przyrost naturalny spadnie do poziomu 277 tysięcy dzieci rocznie czyli o ponad 20% mniej niż w chwili obecnej.

A teraz zadajmy kolejne pytanie – jeśli chcemy przez dodatkowe pieniądze przekazywane rodzinom stymulować prokreację, to która grupa rodzin wydaje się być najlepszym adresatem: ta, która nie ma dzieci, ma jedno dziecko, ma więcej niż jedno dziecko. Program rządu adresowany jest do rodzin z więcej niż jednym dzieckiem, tymczasem moim zdaniem bardziej skłonne do powiększenia rodziny będą małżeństwa bezdzietne i z jednym dzieckiem. Co więcej, uważam za niezgodne z Konstytucją uznanie, że jednym dzieciom pomoc z funduszu 500 się należy, a innym, nawet w tej samej rodzinie – się nie należy. Dzielenie dzieci na lepsze i gorsze to pierwszy grzech złych rodziców.

Rozpatrzmy, jak kwota 500 złotych zostanie odebrana przez rodziny o różnym poziomie dochodów.

Dla rodzin najzamożniejszych, których jest około 10% będzie to niewielki dodatkowy fundusz nie mający żadnego wpływu na wydatki, poziom życia i decyzje prokreacyjne. Niewiele ryzykuję mówiąc, że ponad 2-3 miliardy złotych, które trafią z budżetu do zamożnych rodzin, z punktu widzenia prokreacji, zostaną zmarnowane.

Dla rodzin o przeciętnych dochodach będzie to kwota znacząca w ich wydatkach. Wypada jednak zapytać, jaka część z tych rodzin to rodzice w wieku 35-40 lat i więcej, którzy na powiększenie rodziny na pewno się nie zdecydują.

Dla rodzin o niskich dochodach kwota 500 złotych na dziecko, tym bardziej jeśli dzieci jest kilkoro – to radykalna poprawa zamożności. Pytanie, które w tym wypadku należy zadać brzmi: ile rodzin dodatkowe pieniądze przeznaczy na wydatki dając pierwszeństwo dzieciom, a ile otrzymane pieniądze wydatkuje niezgodnie z intencją autorów projektu ustawy, a ile po prostu przepije. Odsetek rodzin patologicznych rośnie i kto wie, czy dodatkowe pieniądze, miast polepszyć dolę dzieci jej nie pogorszą, szybciej deprawując.

Czasami pada propozycja dawania rodzinom zamiast pieniędzy bonów. Pomysł ten uznaję za tyle słuszny co do intencji, co skomplikowany i prowadzący do rozbudowy biurokracji, zbędnej sprawozdawczości i krętactwa.

Ważne pytanie, które powinniśmy sobie zadać brzmi: jak na 500-złotowe dopłaty do dzieci patrzeć od strony etyki. Czy jest to kwota, która jak mówią niektórzy „pozwoli godnie żyć”? Czy przeciwnie, jest to jałmużna i upokorzenie dla przyjmujących, którzy świadomi swych zbyt niskich dochodów przyjmując jałmużnę, godności się wyrzekają?

Sprawa nie jest błaha. Potwierdza ona fakt, że system ekonomiczny w Polsce nie pozwala większości obywateli, którzy chcą bądź pracują zarabiać płacę godziwą, mieć dochody z własności tak, by w sumie wystarczyło na utrzymanie wielodzietnej rodziny. Jeśli system zmusza ludzi do przyjmowania jałmużny to on równocześnie trwale ich deprawuje. Przyzwyczaja do życia z darowanych pieniędzy, uczy że tak być powinno i „to im się należy”. Taki system to patologia, która rozrywa związek między pracą a wysokością wynagrodzenia za pracę. Taki system obniża presję na wzrost płac. Płaca traci treść podstawowego źródła dochodu rodziny, a to oznacza, że pojawia się brak motywacji do pracy i demoralizacja. Z drugiej strony państwo nie przeciwdziałając temu stanowi rzeczy, przeciwnie, brnąc w rozdawnictwo, zrzeka się fundamentalnego obowiązku prowadzenia skutecznej polityki gospodarczej i społecznej i współodpowiedzialności za tworzenie miejsc pracy i poziom wynagrodzeń.

Postawmy pytanie: czym z punktu widzenia budżetu państwa jest fundusz 500 złotych na dziecko. Odpowiedź brzmi: będzie to strumień pieniędzy wypłacanych co miesiąc rodzinom za pośrednictwem samorządów przez wiele lat. Rodzi się zatem następne pytanie – co będzie źródłem zasilającym ten strumień? Według danych przedstawionych przez rząd w roku 2016 mają to być wpływy z podatku od banków, handlu, uszczelnienia ściągalności VAT i sprzedaż częstotliwości telekomunikacyjnej. Sprzedaż częstotliwości to dochód jednorazowy, w następnych latach powtórzyć go nie będzie można. Rodzi się zatem wątpliwość, jakim sposobem w kolejnych latach rząd zamierza uzyskać niezbędne fundusze na kontynuowanie programu 500 złotych na dziecko. Przestrzegam przed sięganiem po przykład koalicji AWS-UW z lat 1997-2001, która by realizować szaleńczy program emerytalny wyprzedała większość majątku narodowego. Po czym, po 10 latach z programu OFE trzeba było się wycofać – ale wyprzedanego majątku już nie odzyskano.

Postawmy pytanie czy istnieje alternatywa dla programu 500 złotych. Ekonomia zna pojęcie kosztu alternatywnego. To mówiąc w uproszczeniu analiza, czy dane środki można wydatkować efektywniej od przyjętego rozwiązania i osiągnąć lepszy rezultat. I my powinniśmy zadać to pytanie. Czy nawet jeśli nie zmarnujemy ogromnych, corocznie wypłacanych świadczeń czy nie można ich wydać lepiej?

Podam przykład, który uważam za bardzo bliski realiów. W gminie, gdzie z dopłat korzystać będzie tysiąc dzieci roczny fundusz na wypłaty wyniesie 6 milionów złotych. Tymczasem za 3-5 milionów złotych można wybudować przedszkole, w którym przebywać może około 200 dzieci, spędzać tam cały dzień pod fachową opieką, otrzymywać wyżywienie itd. Koszt budowy przedszkola jest jednorazowy. Późniejszy koszt utrzymania go – płace personelu, wyżywienie dzieci to wydatek znikomy w porównaniu z kwotą 6 milionów corocznie.

Część zwolenników pomysłu 500 złotych na dziecko podnosi argument, że otrzymane przez rodziny pieniądze przeznaczone zostaną na zakupy, trafią na rynek, zwiększą popyt i ożywią gospodarkę. Czyli nawet jeśli efekt prokreacyjny okaże się być znikomy, to efekt ekonomiczny w postaci nakręcenia koniunktury uzasadnia realizację pomysłu. Moim zdaniem kłania się w tym miejscu autorom ekonomiczny elementarz. Podstawowe pytanie brzmi: czy i kiedy należy nakręcać koniunkturę przez stymulowanie konsumpcji, a czy i kiedy przez inwestycje. Większość ekonomistów zdecydowanie odpowie, że szczególnie w sytuacji kraju zapóźnionego gospodarczo, jakim jest Polska, uzasadnione jest wspieranie inwestycji, gdyż daje to efekt długookresowy. Ja mogę dodać, że w obecnej sytuacji Polski zwiększenie konsumpcji, gdy w znacznej części towary nabywane przez rodziny pochodzą z importu nie ma co liczyć na przyspieszenie wzrostu gospodarczego, zatrudnienia, co najwyżej wpływ ten będzie niewielki.

Ale jest też inny, bardzo poważny zarzut. Kwota ponad 20 miliardów złotych rocznie przeznaczona na dopłaty jeśli zabraknie wpływów podatkowych będzie musiała być uzupełniona o pożyczki zaciągnięte przez budżet państwa. To z kolei spowoduje wzrost kosztów obsługi zadłużenia co w prosty sposób prowadzi do podniesienia podatków, utraty konkurencyjności przedsiębiorstw, spadku inwestycji i spowolnienia gospodarczego.

Sumując. Polityka ekonomiczna i społeczna to nie jest działanie w myśl zasady chcieć to móc bądź jak mówią niektórzy „trącić sroczkę w ogonek, a wyskoczy złoty pierścionek”. Uważam, że obowiązkiem moim jest zwrócić rządzącym uwagę na zagrożenia, powiem więcej, długookresowe negatywne konsekwencje wprowadzenia programu 500 złotych na dziecko nie powiązanego z innymi działaniami ekonomicznymi i społecznymi.