BROŃMY NASZYCH MIESZKAŃ I DOMÓW

„Równość, wolność, własność – to prawa najpotrzebniejsze człowiekowi” Stanisław Staszic.

Czytam w jednej z gazet listę bez mała 2000 adresów kamienic i nieruchomości w Warszawie, które są uznane za udokumentowany przedmiot roszczeń reprywatyzacyjnych. Czytam o 8000 spraw, które toczą się w sądach a dotyczą zwrotu mienia w Warszawie. Czytam o około 14000 spraw, które mogą być przedmiotem roszczeń w Warszawie.

Reprywatyzacja, zwrot własności – temat, który wraca.

Dla obecnych lokatorów, a mogą ich być dziesiątki, a może i więcej tysięcy sądowe wyroki oznaczają z reguły konieczność opuszczenia zajmowanych mieszkań i nieruchomości. Nowi – starzy z mocy prawa kamienicznicy są z reguły bezwzględni, w myśl reguły „wynocha na bruk”.

Kto zdecydował o tym, że taką ma treść i takie są fakty dotyczące większości zwracanych nieruchomości w Warszawie? Odpowiedź brzmi „nikt”. A nikt to „święte prawo własności”. Na jego straży stanął najpowabniejszy spadkobierca komuny Aleksander Kwaśniewski, który w 2001 roku zawetował ustawę reprywatyzacyjną. Dołączył do niego Bronisław Komorowski, którego formacja PO rządząca przez osiem lat nie potrafiła przygotować uczciwej ustawy, a pośpiesznie napisanej, uproszczonej wersji i tak na odchodne Pan Prezydent nie podpisał.

Moja teza brzmi: zaniechanie prawdziwej prywatyzacji – z czym mamy do czynienia od lat to dobitny dowód korupcyjnej zmowy rządzących od lewa do prawa w imię obcych interesów, z krzywdą dla Polaków i to najczęściej tych najuboższych.

Kim są z reguły „spadkobiercy” – pożal się Boże, występujący z roszczeniami? Przypominają postacie z felietonów Wiecha:

„Urzędnik pyta Uszera Rotenberga

– Skąd Pan ma świadectwo uniwersytetu w Dijon?

– Kupiłem za 500 złotych od Nuchima Sierszczyka – odpowiada szczerze pan Uszer, absolwent szkoły chederowej.

Krótkie śledztwo wykazało, że Nuchim Sierszczyk miał wytwórnię świadectw uniwersytetu w Dijon, które dostarczał młodym pacyfistom w wieku poborowym z północnej Warszawy celem wyreklamowania z wojska.”

Skala roszczeń poraża. Przykład – dom w Warszawie Marszałkowska 138-142 róg Świętokrzyskiej, przy skrzyżowaniu metra, zbudowany w 1955 roku, wart z działką dziesiątki, a może ponad 100 milionów złotych. Podobnych nieruchomości mamy tysiące. Wszak przedwojenna Warszawa swym obszarem ograniczała się do dzisiejszych centralnych dzielnic. A jeśli tak, to choćby ze względu na położenie wartość i cena nieruchomości na tym obszarze idzie w dziesiątki milionów złotych.

Ponieważ nie ma ustawy o reprywatyzacji w Polsce – choć wszystkie kraje postkomunistyczne dawno ten problem rozwiązały – toteż mieszkań i kamienic nie wolno wykupować. Miasto ich nie remontuje, lokatorzy też o nie nie dbają, bo to nie ich. Jest wiele pustostanów, na których miasto nie zarabia, a które niszczeją. Mogę dodać mój wniosek – pewnie właśnie o to chodzi. Bo opuszczoną bądź zdewastowaną nieruchomość łatwiej przejąć za „psi grosz”, bądź przekazać cwaniakom mocą wyroku sądowego. I tak oto władze miasta głosząc, że stoją na straży prawa sprzyjają bezprawiu.

Jednocześnie te same władze miasta, które nie podejmują żadnych decyzji w większości spornych spraw szybko i zdecydowanie potrafiły odmówić prawa zwrotu spadkobiercom działki położonej w sąsiedztwie Stadionu Narodowego. Bo groził skandal, że na mistrzostwa Europy stadion nie będzie otwarty. Jak widać, gdy się chce to można.

O problemie zwrotu własności wielokrotnie pisali eksperci Klubu Inteligencji Polskiej i część mediów. Wskazywali, że w umowach z państwami Europy Zachodniej i USA władze komunistycznej Polski zobowiązały się i sumiennie spłaciły wszystkie powojenne roszczenia. A jednocześnie Polska nigdy nie otrzymała zadośćuczynienia ani od Niemiec ani od spadkobierców Związku Radzieckiego dotyczącego zniszczeń wojennych, które tak jak w przypadku Warszawy nie zostały w większości spowodowane działaniami wojennymi, a były efektem systematycznego niszczenia substancji materialnej przez okupantów.

Moim zdaniem o problemie reprywatyzacji należy dziś mówić ze zwielokrotnioną mocą. Czemu? Bo objawia się on w zupełnie nowym kontekście. Nowy rząd deklaruje strategię ponownej industrializacji, odzyskiwania przez Polaków własności w przemyśle, bankach, handlu. Pozostawienie nie rozwiązanym problemu reprywatyzacji będzie jednocześnie oznaczać wywłaszczenie setek tysięcy Polaków z mieszkań, domów, nieruchomości, ziemi. Ten majątek, co gorsza, ma z mocy prawa, a ja powiem z wszechmocy bezprawia przejść za bezcen w ręce cwaniaków i kombinatorów.

     Wybijanie się Polaków na własność – hasło, które na swych sztandarach wypisał nowy rząd nie może rozpocząć się od wyrzucenia ich z mieszkań i domów. Postawmy jasną tezę – sprawdzianem wiarygodności rządzących powinna być bezzwłocznie zgłoszona i przegłosowana ustawa reprywatyzacyjna dająca godne zadośćuczynienie prawowitym, powtarzam i podkreślam – prawowitym spadkobiercom właścicieli, a jednocześnie uznająca prawa i zabezpieczająca los obecnych użytkowników mieszkań i nieruchomości. Jeśli mówimy o obronie polskiej ziemi to tym bardziej i głośno mówmy o obronie polskich nieruchomości. W myśl zasady „nasze ulice, nasze kamienice”.

Problem znalezienia funduszy na godziwe zadośćuczynienie prawowitym spadkobiercom uważam za pozorny. Wielu obecnych lokatorów zgodzi się wykupić przy częściowej spłacie zajmowane mieszkania, co stworzyłoby fundusz reprywatyzacyjny, równocześnie uruchomiło rynek wtórny a w konsekwencji umożliwiło remonty i odbudowę kamienic, dając miastu wpływy podatkowe. Możemy tu dodać, że władze Warszawy swą bezczynnością potrafią zadziwiać a fakt, że w roku 2015 nie umiały wydać około dwóch miliardów złotych dowodzi, ile pieniędzy marnuje się, gdy chociażby niewielka ich część powinna posłużyć do wykupu roszczeń, wystawienia wolnych lokali na licytację i uzyskanie tą drogą kolejnych środków rozwiązujących problem reprywatyzacji.

Dlatego po raz kolejny wracam do tezy, że w sprawie zwrotu własności mamy w Polsce zmowę urzędników, polityków, finansowych malwersantów. Trwa żerowisko bezprawia, korupcji.

Pytam więc, czy nie jest to czas byśmy nie oglądając się na władzę, ale chcąc jej pomóc i z nią współdziałać w imię wspólnego dobra podjęli walkę o obronę polskiej własności w stolicy i wielu miastach Polski. Zorganizujmy się, pilnie przygotujmy jasny projekt ustawy reprywatyzacyjnej – niech to będzie nasza społeczna inicjatywa. Pod hasłem – „Warszawo ty moja, Warszawo”, „Krakowie ty mój, Krakowie”, „Wrocławiu ty mój, Wrocławiu” zbierzmy podpisy i złóżmy ja w Sejmie. Głęboko wierzę, że będzie nas wielu, a wątpiący dziś, dołączą do nas jutro.

Deflacja – cieszyć się, czy bać?

Deflacja – nowy termin, nowe słowo odmieniane w mediach, zapoznajemy się z nim od kilkunastu miesięcy. Deflacja to w ekonomii zjawisko spadku cen nominalnych towarów i usług, a przede wszystkim indeksów statystycznych, które syntetycznie odwzorowują poziom i zmiany cen.

Konsument mający do czynienia z deflacją – powie: jest dobrze, kupię taniej, mogę kupić więcej, albo zaoszczędzić.

Producent, wytwórca taniejącego dobra – powie: jest niedobrze, zarobię mniej, mniej zaoszczędzę, mniej zainwestuję.

Producent, nabywający tańszy surowiec bądź półprodukt – powie: jest świetnie, zarabiam więcej, mogę więcej skonsumować, zaoszczędzić, zainwestować.

Ci spośród konsumentów, którzy mają stałe dochody – płace, renty, dodatki, np. 500 złotych na dziecko zdecydowanie uznają deflację za zjawisko korzystne. Z kolei ci, których dochody są zmienne i z reguły podążają za ruchem cen będą odmiennego zdania.

A co o deflacji sądzą pożyczkobiorcy, zadłużeni w bankach bądź instytucjach kredytowych? Oni z reguły z niepokojem obserwować będą rozwój wypadków, gdyż ewentualny spadek ich dochodów utrudni, a być może nawet uniemożliwi spłatę niezmiennych przecież rat kapitałowych.

Skoro tak różne są reakcje na deflację spróbujmy odpowiedzieć na pytanie dla ekonomisty podstawowe – jakie są przyczyny tego zjawiska? Zacznijmy od najważniejszych, najstarszych i ogólnoświatowych.

Deflacja to zjawisko nie nowe. Wiek XIX w gospodarce europejskiej, w okresie tzw. rewolucji przemysłowej charakteryzował spadek cen czyli deflacja. Jej główną przyczyną, która ze wzmożoną mocą dała o sobie znać na przełomie XX i XXI wieku jest bardzo szybki wzrost wydajności pracy wynikający z postępu technicznego: automatyzacji, komputeryzacji, nowoczesnych systemów informatycznych i komunikowania się. Wzrost wydajności pracy skutkuje spadkiem kosztów produkcji oraz zwielokrotnieniem jej skali, co prowadzi właśnie do spadku cen.

Drugą przyczyną deflacji, nazwijmy ją od kraju pochodzenia „na wzór japoński” jest dyscyplina społeczna, model kulturowy polegający na bardzo silnej tendencji do oszczędzania i nie wydawania znacznej części dochodów z pracy. Ta postawa większości społeczeństwa japońskiego na długie lata zahamowała dynamikę gospodarczą.

Kolejnym przykładem przyczyny deflacji jest zjawisko ekspansji kredytowej, która miała miejsce w Stanach Zjednoczonych pod rządami Billa Clintona, gdy bez trudu uzyskiwano w bankach środki na zakup domów i nieruchomości, których ceny w związku z tym rosły w przyspieszonym tempie, by po osiągnięciu apogeum, czyli wypłacalności klientów skutkować gwałtownym załamaniem cen i obrotu właśnie domami i nieruchomościami.

Przykład Stanów Zjednoczonych ukazał jednocześnie, że deflacja może być efektem nowego ukształtowania się relacji między realną, towarowo-pieniężną sferą gospodarki a uniezależniającą się od niej sferą finansowo-spekulacyjną. Obserwujemy ogromny, sztucznie wykreowany kapitał finansowy, który krąży, możemy powiedzieć „w obiegu zamkniętym”, nie obsługując sfery wymiany towarowej, który jednocześnie przyciąga pieniądz funkcjonujący na realnym rynku czym przyczynia się do niedoboru tego pieniądza i spadku cen.

Kiedyś inflacja, a dziś deflacja zaczyna pełnić także rolę mechanizmu podziału, alokacji i realokacji wytworzonej nadwyżki między grupami społecznymi, narodami i państwami. To zjawisko nowe i mające często podteksty polityczne, czego przykładem jest obserwowany obecnie spadek cen surowców na świecie.

Jakie są przyczyny deflacji w Polsce i które z nich uznamy za korzystne, a które przeciwnie?

Z pewnością spadek cen importowanych przez nas surowców energetycznych to zjawisko pozytywne, ale już spadek cen żywności wywołany embargiem rosyjskim i ukraińskim, choć cieszy konsumentów, to mocno niepokoi rolników i przemysł rolno-spożywczy.

Są także przyczyny deflacji w Polsce, które należy, jeśli nie zlikwidować, to radykalnie ograniczyć.

Za pierwszą i najważniejszą uznaję legalny i nielegalny wywóz kapitału z Polski, głównie przez firmy i banki zagraniczne, którego to rozmiary szacuje się na 80-100 miliardów złotych rocznie. To są realnie wywiezione z Polski pieniądze, które powinny być tu inwestowane, bądź oszczędzane służąc jako kredyt, trafiając na rynek.

Drugim zjawiskiem, które sprzyja deflacji jest szybki rozrost szarej i czarnej strefy, która posługując się i obracając legalnym pieniądzem, sama będąc nielegalna, wywołuje efekt „wypłukiwania” pieniędzy z rynku.

Trzecim czynnikiem sprzyjającym deflacji jest wywóz dewiz przez liczoną już w setkach tysięcy populację Ukraińców, którzy przyjechali do Polski „za chlebem”. Dochody z pracy w złotówkach starają się oni nie wydać na rynku, a maksymalnie zaoszczędzić, zamienić w kantorach na dolary i wywieźć. To jest właśnie zjawisko „odsysania” pieniądza z klasycznej cyrkulacji: pieniądz – towar – pieniądz, co skutkuje odkładaniem się wytworzonych produktów w magazynach i wymusza spadek cen.

Wymienione powyżej zjawiska powinny być wnikliwie analizowane przez rząd i Narodowy Bank Polski i należy im z całą stanowczością przeciwdziałać. Tak niestety się nie dzieje, co dowodzi, że ani rząd, ani tym bardzie Narodowy Bank Polski nie działają w imię naszych podstawowych interesów. Co gorsza, Narodowy Bank Polski swą polityką emisji pieniądza, a mówiąc dokładniej polityką ograniczającą emisję pieniądza wyłącznie do wymiany dewiz na złotówki powoduje rosnący niedobór gotówki i kredytu, a w efekcie deflację i nadmierne bogacenie nielicznych, ubożenie wielu.

Sumując: powinniśmy przestrzec polskich przedsiębiorców, że o ile nie zmieni się i to radykalnie polityka Narodowego Banku Polskiego i rządu, zjawisko deflacji może okazać się trwałe. A wtedy skorzystają na nim tylko ci przedsiębiorcy, którzy przetrwają i znajdą w sobie pomysł na obniżenie kosztów i inwestycje. W myśl zasady – „co cię nie zniszczy, to cię wzmocni”.

Dla budżetu państwa jednakże długookresowa deflacja to ogromne zagrożenie nie wykonania dochodów budżetu, ze wszystkimi stąd wynikającymi konsekwencjami. A przypomnę, że w projekcie budżetu na ten rok rząd zakłada poziom inflacji 1,7%. Spadek cen towarów i usług oznacza spadek dochodów podatkowych zarówno z podatków bezpośrednich, jak i pośrednich, gdy jednocześnie przedstawiony został program ogromnego wzrostu wydatków socjalnych.

Sądzę, że już pora odpowiedzialnie i z całą powagą przemyśleć jak rozwiązać problem deflacji w Polsce.

Kwota wolna od podatku

Dyskusję o podatkach najczęściej zaczynamy z niewłaściwego punktu, a mianowicie od stawek, zwolnień, ulg itp. Wybaczcie moją mentorską uwagę, ale dyskusję o podatkach w czasie pokoju trzeba, należy zacząć od wymiany poglądów o dochodach. Jeśli przyjmiemy, że możliwe są dochody z pracy, bądź emerytury, z własności kapitału i z talentów, bądź pomysłów to w naszej, polskiej sytuacji problem sprowadza się do analizy dochodów z pracy.
Fakty są następujące: ponad 8 milionów pracujących zarabia mniej niż 2300 złotych miesięcznie, czyli mniej niż 28 000 rocznie. Dochody poniżej minimum socjalnego, tj. kwoty 13 tysięcy złotych rocznie uzyskuje ponad 5 milionów Polaków. Tylko 2% naszych rodaków ma dochody powyżej 7 tysięcy złotych miesięcznie. Wniosek nasuwa się jeden i prosty. Nasze oficjalne, deklarowane, podlegające opodatkowaniu dochody są skrajnie niskie.
Czy to znaczy, że pracujemy źle? Odpowiedź brzmi zdecydowanie – „nie”. Większość z nas pracuje ciężko, często wiele godzin ponad ustawowe 8 w ciągu dnia. Czemu zatem zarabiamy tak mało? Wybaczcie, ale odpowiedź na to pytanie to temat na osobną rozmowę – długą i pryncypialną.
Wróćmy zatem do pytania – co oznacza opodatkowanie ludzi o niskich dochodach? To przede wszystkim wpychanie ich w nędzę, czyli tzw. „wykluczenie społeczne”. Z ich strony skutkuje to pogardą dla państwa, poczuciem wyobcowania, często apatią, brakiem inicjatywy, bądź przeciwnie – agresją i podatnością na łamanie prawa. W skali społecznej wpędzanie w nędzę, bądź utrzymywanie bez nadziei poprawy własnej sytuacji rozsadza więzi międzyludzkie, prowadzi do konfliktów.
W wymiarze ekonomicznym skutkuje rosnącym udziałem szarej i czarnej strefy w działalności gospodarczej, a to z kolei po stronie władzy prowadzi do reakcji polegającej na wzroście wydatków na bezpieczeństwo wewnętrzne, służby skarbowe, ograniczenie swobód obywatelskich.
Należy dodać, że w Polsce łączne opodatkowanie dochodów i wydatków ludzi o najniższych dochodach jest znacznie wyższe niż innych grup społecznych. Wynosi ono ponad 33%, gdyż najubożsi wydają wszystkie swoje dochody, nie oszczędzają, często zadłużają się, zaś w konsumpcji nabywają dobra podstawowe obłożone wysoką stawką podatku VAT bądź akcyzą.
Dlatego dyskusję o naprawie systemu podatkowego należy zacząć od porządkowania sfery dochodów, a ponieważ u nas dochody z kapitału stanowią margines, to należy skoncentrować się na kwestii najważniejszej – dochodach z pracy, co wiąże się z kreowaniem zatrudnienia.
Realny koszt utrzymania rodziny to podstawowy wskaźnik społeczny, a realny poziom dochodów robotnika to podstawowy parametr polityki ekonomicznej i społecznej. Jeśli chcemy porządku społecznego i zdrowej rodziny to dochód z pracy – podkreślam – dochód z pracy rodziców – musi zabezpieczać wypełnienie funkcji społecznych i ekonomicznych.
A teraz postawmy pytanie. Która droga podniesienia poziomu dochodów pracowniczych jest lepsza? Czy pierwsza polegająca na zadekretowanym administracyjnie podniesieniu płacy minimalnej, podniesieniu stawki godzinowej do 12 złotych za godzinę, wypłacie dodatków w postaci 500 złotych na dziecko, czy też droga druga, zdejmująca z najuboższych ciężar podatkowy, przykładowo poprzez podniesienie kwoty wolnej od podatku.
Zwróćmy uwagę, że rozwiązanie pierwsze podnosi koszty produkcji, pogarsza konkurencyjność przedsiębiorstwa, popycha pracodawcę i pracownika w stronę szarej strefy, a w konsekwencji obniża dochody budżetu państwa.
Jednocześnie zauważmy, że rozwiązanie drugie podniesienie kwoty wolnej od podatku nie skutkuje wzrostem kosztów produkcji. Skutkuje natomiast wzrostem dochodów pracownika, co przekłada się na dodatkowy popyt i dochody producentów i handlowców, a w konsekwencji budżetu państwa.
Zadajmy sobie pytanie, co dobrego może wyniknąć z podniesienia kwoty wolnej od podatku.
Po pierwsze: porządkuje relacje pracownik – pracodawca. Pracownik jest zainteresowany ujawnieniem dochodu, bo nikt nie zakwestionuje źródła jego wydatków. Pracodawca także jest zainteresowany, bo ma urealnione koszty, mniejszy dochód, zapłaci niższy podatek dochodowy.
Po drugie: u pracowników wraca szacunek dla państwa, gdyż nie są przez nie łupieni, ograniczany jest rozmiar biedy. Jednocześnie poprawia się dyscyplina i szacunek dla pracy, bo praca staje się jedynym źródłem dochodów i utrzymania. Żyje się z pracy, a nie z „socjalu”, który „się należy”.
Po trzecie: radykalnie maleją koszty opieki społecznej, biur pośrednictwa pracy, służb skarbowych, a to są dla budżetu państwa oszczędności ogromne. Oszczędności te należy powiększyć o zmniejszenie wydatków na zdrowie, edukację, walkę z przestępczością wśród ubogich i ich dzieci.
Kwota wolna od podatku wynosi dziś w Polsce 3091 złotych i nie była zmieniana od wielu lat. Stanowi to dwukrotność płacy minimalnej. Mój komentarz do tej kwoty jest krótki i jednoznaczny – tych, którzy ją ustanowili i utrzymywali przez lata należy skazać na przeżycie bez mała roku za tak śmieszne pieniądze. Dla przykładu podam, że kwota wolna od opodatkowania na Słowacji, gdzie poziom życia jest zbliżony do Polski jest pięć razy wyższa, w Niemczech – 12 razy, a w Wielkiej Brytanii – 20 razy wyższa.
Wypada zapytać, jak to możliwe, że tak „odstajemy” od Europy. Odpowiedź jest prosta. Politycy, urzędnicy pod hasłem rozbudowy opieki socjalnej, pomocy upośledzonym wykreowali liczne grupy społeczne skazane na korzystanie z zasiłków czyniąc z postawy roszczeniowej sposób na życie. Z drugiej strony uprzywilejowana biurokracja przebrała się w szaty filantropów rozdając między sobą posady i stanowiska, dzieląc fundusze na szkolenia.
Jak ja widzę strategię dochodzenia do kwoty wolnej od podatku? Jaki powinien być poziom tej kwoty?
Powiecie, że marzę i żądam zbyt wiele, ale będę się upierał, że cel, który wskażę jest realny, a dla przyszłości społecznej i ekonomicznej Polaków i Polski – konieczny do zrealizowania. Uważam, że docelowo, w ciągu kilku lat kwota wolna od podatku powinna być podniesiona do poziomu dwunastokrotności minimum socjalnego, a w perspektywie do dwunastokrotności płacy minimalnej. To jest poziom po osiągnięciu którego możemy mówić, że pracujący o najniższych dochodach nie są wpychani do grona wykluczonych. A jednocześnie możemy od nich wymagać odpowiedzialności za siebie i rodzinę. O jakich pieniądzach mówimy? Minimum socjalne to dziś około 1100 złotych miesięcznie. Rocznie oznacza to około 13 tysięcy złotych. Płaca minimalna dziś to około 1500 złotych miesięcznie netto, co stanowi rocznie 18 tysięcy złotych. W tych widełkach powinna być wyznaczona kwota wolna od opodatkowania.
Krytycy mojego stanowiska mogą podnieść kwestię spadku dochodów budżetu państwa z tytułu wpłat podatku PIT oraz spadku wpływów podatkowych w samorządach. Odpowiadam – nawet jeśli nastąpi spadek wpływów z podatku dochodowego, to można go ograniczyć radykalnie redukując wydatki na tzw. opiekę społeczną. Z drugiej strony uważam, że ograniczenie szarej strefy znacznie złagodzi problem, zaś do ostatecznego celu należy dochodzić etapami rozkładając działania na kilka lat.
Jeśli chodzi o samorządy uważam, że system ich finansowania wymaga radykalnej zmiany. Podniesiony musi być udział we wpływach z podatku CIT i innych – to jednak temat na osobną dyskusję.
Co jednak może skomplikować, a kto wie czy nie uniemożliwić reformy kwoty wolnej od podatku to decyzja o dopłacie 500 złotych na dziecko. Rozszerza ona obowiązki socjalne państwa podczas gdy, moim zdaniem, należy dążyć do ograniczenia wypłat socjalnych i zwiększenia zakresu wolności gospodarczej najuboższych uzyskujących dochody z pracy. Moim zdaniem należało zacząć od radykalnego podniesienia kwoty wolnej od podatku, gdyż to przywraca podmiotowość obywatelom, poczucie godności, nadzieję na poprawę bytu w efekcie własnej pracy. Kwota 500 złotych na dziecko i obciążenia budżetu państwa z tym związane nie uruchamiając żadnego silnego mechanizmu wzrostu dochodów może uniemożliwić przebudowę systemu i wysokości podatku dochodowego.
Należy już teraz zastanowić się, jak rozwiązać ten dylemat.

Bitwa o handel

Jesteśmy świadkami, ale też uczestnikami – z czego mało kto zdaje sobie sprawę – trzeciej w naszej historii bitwy o handel.

Pierwsza bitwa miała miejsce w latach 30-tych ubiegłego wieku. Z jednej strony pod hasłem „Kupuj u Polaka” stanęli spadkobiercy Wokulskiego, początkujący polscy kapitaliści handlowcy wspierani przez patriotyczne warstwy społeczeństwa mając przeciw sobie dominujący wtedy w handlu kapitał żydowski i niemiecki. Powstawały spółdzielnie handlowe, powstało „Społem”, polski żywioł gospodarczy chwytał wiatr w żagle. Wojna zniszczyła wszystko.

Druga bitwa o handel to lata 1947-1949. To wtedy Hilary Minc – rasowy komunista podatkami, domiarami, wyrokami stronniczych sądów, decyzjami administracyjnymi praktycznie zlikwidował odradzający się po wojnie polski handel prywatny. A w rok później dobił gospodarkę rynkową nieekwiwalentną wymianą pieniędzy.

Trzecia bitwa o handel trwa. Jej dwie rundy przegraliśmy z kretesem. Pierwszą była zadekretowana przez Leszka Balcerowicza runda handlu „łóżkowego” i bazarowego, która z bezrobotnych miała zrobić kapitalistów. A jednocześnie likwidowano pozostałości handlu spółdzielczego. Druga runda, także przegrana, to oddanie w ręce kapitału zagranicznego praktycznie całego handlu wielkopowierzchniowego. Rundę trzecią zapowiedział rząd chcący podatkami ograniczyć uprzywilejowanie zagranicznych sieci handlowych.

Powiedzmy kilka słów – czym jest handel dla gospodarki kraju, takiego jak Polska.

Handel w gospodarce kapitalistycznej to sprawa poważna. Zajmują się nim najtęższe głowy. Dlaczego? Bo fundamentalnym problemem gospodarki kapitalistycznej, co podkreślają ekonomiści, jest problem realizacji – czyli zamiany towaru w pieniądz. Uznaje się, że kupno czyli zamiana pieniądza w towar jest prostsza, nie wymagająca znacznych kosztów, podczas gdy zamiana towaru w pieniądz sprawia problemy i wymaga nakładów. Dlatego powstały i rozwinęły się takie dziedziny jak reklama, marketing, których wpływ na decyzje Polaków jest przeogromny.

Ale jest też cecha handlu szczególnie widoczna a w Polsce o ogromnej wadze. Wielkie zagraniczne sieci handlowe dzięki swej sile kapitałowej, dominacji na rynku stopniowo przejmują władzę nad sferą wytwórczą z jednej strony a zachowaniami konsumentów z drugiej. Chcący sprzedać swoje wyroby muszą pogodzić się z dyktatem cenowym sklepów wielkopowierzchniowych czyli oddawać swoje wyroby po kosztach bądź z symboliczną marżą zysku, akceptować kilkumiesięczne terminy płatności oraz szereg dodatkowych warunków przerzucających koszty na producentów. Jednocześnie wielkie sieci wykorzystując swą oligopolistyczną pozycję potrafią narzucić klientom zawyżone ceny przy zaniżonej jakości produktów posługując się „trikami handlowymi”. W efekcie klienci płacą więcej za gorszy produkt. I trzecia składowa tej układanki to przysłowiowy już wyzysk pracowników zatrudnionych w wielkich sieciach. Ciężka praca jest wynagradzana skrajnie nisko, a o godnym traktowaniu ludzi trudno marzyć.

Sumując: sieci wielkopowierzchniowe dzięki swej sile i przewadze kapitałowej przechwytują część nadwyżki wytworzonej w sferze produkcji, przechwytują część dochodów konsumentów, by na koniec wykorzystywać własnych pracowników. W ostatecznym rozrachunku, o dziwo, wielkie sieci handlowe wykazują stratę bądź niewielki zysk bilansowy i nie płacą podatków. Należy dodać, że ukryte „w księgowych piruetach” kolosalne zyski są transferowane za granicę. Ten scenariusz realizowany jest od lat. To jest scenariusz eksploatacji Polski

Dlatego nie dziwi, że takie sieci jak Lidl, Kaufland otrzymują kilkusetmilionowe kredyty w euro na ekspansję w Polsce. Dodajmy – kredyty, których nigdy nie będą musiały spłacić, bo najprawdopodobniej zostaną zamienione na udziały banków. I tak oto realizowana jest polityka: przejmowania polskiego rynku, eliminowania słabszych polskich handlowców, dociskania do ściany polskich producentów, których nie stać na inwestycje i rozwój, przechwytywania części dochodów klientów a wreszcie wywozu kapitału z Polski w majestacie prawa. Widać wyraźnie, że weszliśmy w decydującą rozgrywkę – być albo nie być polskiej gospodarki w polskich rękach.

Dlatego uważam, że bitwa o polonizację handlu jest obowiązkiem: państwa, polskich producentów, polskich konsumentów, polskich handlowców.

Zdumiewa mnie jednak, że po głośnych deklaracjach i buńczucznych zapowiedziach rządu projekt ustawy opodatkowującej wielki handel może okazać się bardziej dokuczliwy dla polskich handlowców niż zagranicznych. Nasuwa to podejrzenie, że lobbyści dobrze opłacani przez zagraniczny kapitał „skutecznie” dotarli do piszących ustawę urzędników i polityków. Obym się mylił.

Co mogę doradzić rządzącym? Przede wszystkim podjęcie promocji polskiego handlu, znalezienie sojuszników do długookresowej kampanii „Kupuj polskie produkty w polskich sklepach”. Rozważyłbym też likwidację podatku dochodowego w handlu i zastąpienie go podatkiem obrotowym o wysokości od 1 do 3%. Likwidacja podatku dochodowego zostawiłaby trochę pieniędzy w portfelach polskich handlowców, którzy do tej pory ten podatek musieli płacić. Jednocześnie, i to uważam za szczególnie ważne, część z wpływów z podatku obrotowego od wielkich zagranicznych sieci handlowych przeznaczyłbym na wniesienie do utworzonego Banku Polskiego Handlowca. Bank ten miałby za zadanie kredytować polski handel i udzielać pożyczek na wykup udziałów przez polskich kupców w zagranicznych sieciach handlowych, by je tą drogą polonizować.

Kochani, bitwa o handel, o polski handel to dziś najważniejszy front bitwy o polską gospodarkę. A zatem – kupujmy polskie produkty w polskich sklepach.

Tuzin złotych za godzinę

We współczesnym świecie możemy mówić o trzech źródłach dochodów. Pierwszym źródłem są wyniki badań naukowych i związane z tym patenty, wynalazki bądź po prostu pomysły i talent. To one przynoszą największe dochody, są najwyżej cenione, dają to, co ekonomiści nazywają zyskiem nadzwyczajnym. Drugim źródłem dochodów jest własność kapitału. Mam tu na myśli nieruchomości, przedsiębiorstwa, akcje i udziały, zgromadzone na lokatach pieniądze. Ekonomiści mówią tu o należnym zysku z kapitału. Trzecim źródłem dochodów są dochody z pracy, tej fizycznej i tej umysłowej. One też są podstawą późniejszych wypłat rent i emerytur.

Dramat Polski dziś polega na tym, że za bezcen wyprzedaliśmy fabryki, banki, handel, a często nieruchomości czyli kapitał. Nabyły go zagraniczne firmy, przedsiębiorcy i to w ich ręce, do ich kieszeni trafia zysk z kapitału. Co gorsza, zagraniczni właściciele fabryk zlikwidowali działające przy przedsiębiorstwach ośrodki naukowo-badawcze, instytuty, zespoły ludzi, których zadaniem było opracowywanie wynalazków, nowych technologii, po prostu wymyślanie. Dziś jesteśmy państwem- kuriozum w Europie, o najmniejszej liczbie zgłaszanych patentów. Zatem zysk nadzwyczajny, ten najbardziej wydajny ekonomicznie nam się nie należy.

Staliśmy się przede wszystkim najemnymi pracownikami, często w zagranicznych firmach, często produkujących wyroby lub komponenty, które wymagają dużo nisko kwalifikowanej robocizny, co gorsza, nisko opłacanej. Efektem jest, że połowa pracujących Polaków, czyli około 8 milionów nie zarabia 2400 złotych miesięcznie, a około 1,5 miliona zarabia mniej, niż 1400 złotych miesięcznie.

Czy zatem ustawowe podniesienie stawki godzinowej płacy do 12 złotych brutto za godzinę to dobre rozwiązanie?

Odpowiedź tych, którzy bezpośrednio skorzystają z podwyżki będzie prosta – dlaczego tak mała podwyżka? Dlaczego nie więcej? I możemy powiedzieć, że będą mieli rację.

Z drugiej strony odpowiedź tych, którzy wypłacą podwyżkę – przedsiębiorców, najczęściej polskich małych i średnich będzie – a skąd mam na to wziąć pieniądze? To, co państwo daje pracownikowi idzie z mojej kieszeni. Podwyżka dla pracownika to dla mnie podatek. A często przedsiębiorca doda – jedynie państwo na tym zarobi, bo do płacy 12 złotych za godzinę brutto ja będę musiał jako przedsiębiorca dorzucić 2 złote narzutów z tytułu podatków i składek. Co gorsza, z ustawy wynika, że będę musiał prowadzić biurokratyczną dokumentację: ile, kiedy, gdzie, kto przepracował, bo jeśli nie dopilnuję dokumentacji, to kontrola Państwowej Inspekcji Pracy nałoży na mnie wysoką grzywnę. A zatem, tym kto najwięcej na podwyżce stawki godzinowej zyska będzie urząd skarbowy.

     I pracownik i pracodawca adresując pretensje do rządu mają rację. Dlaczego? Bo rząd swym działaniem zachowuje się jak lekarz, który nie leczy przyczyny choroby, a jej objawy. Bo przyczyną niskich dochodów Polaków jest złamanie świętej zasady własności mówiącej, że majątek narodowy powinien być w dominującym stopniu w polskich rękach, a nie tak jak ma to miejsce obecnie – jest własnością kapitału zagranicznego.

     Błąd rządu polega też na tym, że arbitralnie ingeruje w stosunki między pracownikiem a pracodawcą – wchodzi „między wódkę a zakąskę” ustalając wysokość płac. Tymczasem jego rolą jest skupić się na tworzeniu takich mechanizmów i reguł, by popyt na pracę rósł i wymuszał na pracodawcy wzrost płac, tak jak się to dzieje na przykład w informatyce.

Ustawa o „tuzinie złotych za godzinę” pewnie uspokoi sumienia rządzących, będą mogli powiedzieć – „troszczymy się o najuboższych”. Ale my powinniśmy dopowiedzieć, że uspokajanie sumienia kosztem małego i średniego polskiego przedsiębiorcy to błąd. Co gorsza, narzucanie wyższej stawki godzinowej bezpośrednio zachęca i prowadzi do rozszerzenia sfery pracy niedeklarowanej, na szaro bądź czarno.

Ustawa „tuzin złotych za godzinę” ma także dodatkowe skutki ekonomiczne i społeczne. Po pierwsze – wzrost płacy minimalnej podnosi koszty produkcji najczęściej w polskich małych i średnich przedsiębiorstwach pogarszając ich konkurencyjność na rynku wewnętrznym i w eksporcie. Po drugie – wzrost kosztów produkcji w dobie deflacji czyli spadku cen własnych wyrobów – czego doświadcza wielu polskich przedsiębiorców – pogarsza rentowność przedsiębiorstw, obniża zyski, zdolność do inwestowania i rozwoju, a także prowadzi do spadku podatku dochodowego płaconego budżetowi.

A po trzecie – to uważam za szczególnie ważne – ustawa o „tuzinie złotych za godzinę” wrzuca do jednego worka pracodawców polskich i zagranicznych przeciwstawiając ich polskim pracownikom. I tym oto sposobem polski mały i średni przedsiębiorca jest konfliktowany z polskim robotnikiem i pracownikiem, jakby to on był głównym winowajcą niskiego poziomu płac i dochodów, a nie dominujący u nas kapitał zagraniczny.

Sumując uważam ustawę „tuzin złotych za godzinę” za bardzo ułomną, odwracającą uwagę od istoty problemu, sprzyjającą wzrostowi antagonizmów społecznych i działań nielegalnych. Nie tędy droga do naprawy Rzeczypospolitej.